Wielka Brytania powinna opuścić Unię Europejską 29 marca, ale coraz bardziej prawdopodobne staje się opóźnienie brexitu. We wtorek, 12 marca, Izba Gmin po raz drugi odrzuciła wynegocjowaną przez brytyjski rząd umowę rozwodową ze Wspólnotą, a dwa dni później parlamentarzyści poparli opóźnienie brexitu. Na jak długo? To zależy. Gdyby umowę rozwodową jednak udało się przyjąć, Wielka Brytania poprosi UE o krótkie, techniczne opóźnienie - do 30 czerwca, natomiast gdyby porozumienie znów upadło w parlamencie, w grę będzie wchodziło długie opóźnienie, o co najmniej rok. Tyle że muszą się na to zgodzić wszystkie państwa Wspólnoty. O ile krótkie opóźnienie, by przygotować wdrożenie umowy rozwodowej, nikomu nie będzie przeszkadzało, o tyle w sprawie dłuższego dobiegają z europejskich stolic niechętne pomruki, że potrzebny jest dobry powód np. drugie referendum. Zwłaszcza o Emmanuelu Macronie mówi się, że chętnie zepchnąłby przykładnie Wielką Brytanię w przepaść brexitu bez umowy (scenariusz "no deal") już 29 marca. Brytyjski parlament po raz trzeci będzie głosował nad porozumieniem z UE we wtorek, 19 marca, a 21 marca rozpocznie się unijny szczyt, który zatwierdziłby (lub nie) ewentualne opóźnienie brexitu. Uff, teraz kiedy formalności mamy za sobą, przejdźmy wreszcie do nieszczęsnej Theresy May. Miała być "żelazna dama", jest "Maybot" Nieszczęsna May, przypomnijmy, w 2017 r. zarządziła przyspieszone wybory parlamentarne, by zmiażdżyć opozycyjną Partię Pracy (co sugerowały sondaże) i umocnić swój mandat w rozmowach z Brukselą. Efekt tego był taki, że konserwatyści stracili samodzielną większość, a upokorzona May od tamtej pory musiała chodzić do północnoirlandzkich unionistów po głosy. Kampania wyborcza dodatkowo podkopała wizerunek premier, która już nie jest żadną "żelazną damą 2", tylko "Maybotem" - przydomek ten zyskała za sprawą mechanicznie powtarzanych sloganów w odpowiedzi na każde pytanie. "Maybot się zaciął" - pisano, gdy premier szczególnie topornie radziła sobie podczas wystąpień publicznych. Jednak to nie brak charyzmy pogrążał panią premier, lecz grube błędy strategiczne. W rozmowach z Brukselą May ustawiła swoje "czerwone linie" podług oczekiwań twardych brexiterów (np. wykluczając stałą unię celną z UE), tymczasem to właśnie oni pierwsi zaatakowali negocjowane przez dwa lata porozumienie. O strategii, również komunikacyjnej, premier May świadczy choćby fakt, że uparcie wykluczała wykluczenie "no deal", by na koniec poprzeć poprawkę... wykluczającą "no deal". Co oczywiście w żadnej mierze nie wyklucza "no deal" (nie pytajcie, bo nigdy stąd nie wyjdziemy...). Nieszczęsna May odmawiała opuszczenia baśniowej krainy, którą zamieszkiwała: w styczniu i w lutym twierdziła, że wynegocjuje w Brukseli zmiany w umowie rozwodowej. Bruksela od dawna powtarzała, że żadnej renegocjacji porozumienia nie będzie. Oczywiście May nie zdołała zmienić ani przecinka w samej umowie. Przez cały ten czas nie potrafiła zjednoczyć wokół swoich działań ani własnej partii, ani własnego rządu. W parlamencie natomiast doznawała zawstydzających, rekordowych porażek, gdy przeciwko niej głosowali jej ministrowie, jej partia, no i opozycja. Nawet najłagodniejsza uchwała o poparciu rządu w negocjacjach upadała, co tylko podkopywało jej pozycję w Brukseli ("dlaczego mamy iść na jakiekolwiek ustępstwa, skoro i tak nie przepchnie tego przez parlament?"). Co chwilę dochodziło do dymisji członków rządu, w tym kolejnych sekretarzy ds. brexitu. No nie brzmi to jak przywódca miesiąca. Na koniec może się jednak okazać, że cała ta nieporadność była zasłoną dymną. Gambit Theresy Cel May jest jasny: doprowadzić do przyjęcia umowy rozwodowej przed 29 marca. Jej gambit polega przede wszystkim na tym, by zwolenników twardego brexitu we własnej partii, którzy woleliby "no deal" niż proponowaną umowę, nastraszyć perspektywą długiego opóźnienia brexitu. Takie rozwiązanie mogłoby poskutkować np. nową umową rozwodową zakładającą dużo bliższe związki z UE czy wręcz odwołaniem brexitu na drodze drugiego referendum. Postawieni przed takim wyborem mogą twardogłowi zmięknąć. O tym planie wygadał się zresztą główny brytyjski negocjator Olly Robbins, którego podsłuchano w brukselskim barze. Z jego słów wynika, że May od początku chciała doprowadzić do głosowania na ostatnią chwilę, by postawić parlamentarzystów przed wyborem: albo brexit "po mojemu", albo długie opóźnienie. Głosy twardogłowych mogą nie wystarczyć, dlatego trzeba by jeszcze "przekupić" parlamentarzystów opozycji pieniędzmi dla ich okręgów wyborczych, dogadać się z krnąbrnymi unionistami z DUP i dopiero wówczas można zacząć marzyć o dopchnięciu umowy kolanem. Podczas pierwszego głosowania w Izbie Gmin porozumienie z UE zostało odrzucone większością 230 głosów, a podczas drugiego - 149. To wciąż ogromna przewaga przeciwników umowy, ale widać, że jakaś umiarkowanie skuteczna perswazja w międzyczasie tam zachodzi. Kreślenie obrazu May jako upokorzonego lidera, "przegrywa", który nad niczym już nie panuje, jest nęcące, zwłaszcza dla tabloidów i opozycji. Ale "Maybot" wciąż jest w grze. Przynajmniej do końca marca.