Niewielką, kilkupunktową przewagę wciąż utrzymuje wiceprezydent w administracji Baracka Obamy - Joe Biden. 76-letni polityk notuje poparcie w granicach 21-26 proc., natomiast Harris, Sanders i Warren po ok. 15 proc. Tyle że poparcie Bidena i Sandersa topnieje, a Warren i Harris są na fali wznoszącej. Wiele zmieniły debaty z 26 i 27 czerwca, w których wzięło udział łącznie aż 20 kandydatów na kandydatów na prezydenta. Joe Biden, jako zdecydowany faworyt wyścigu, miał jedno zadanie: niczego nie popsuć. To się nie udało. W kluczowym momencie drugiej debaty czarnoskóra Kamala Harris, była prokurator generalna stanu Kalifornia, zaatakowała Bidena za to, że chce współpracować z politykami niegdyś wspierającymi segregację rasową; więcej - wytknęła samemu Bidenowi, że sprzeciwiał się "busingowi", czyli dowożeniu autobusami czarnoskórych dzieci do szkół znajdujących się poza ich dzielnicami (był to jeden ze sposób na "desegregację" amerykańskiego społeczeństwa). Biden był wyraźnie zaskoczony i poirytowany tym atakiem, i nie potrafił przekonująco wybronić swojego stanowiska. W kolejnych dniach były wiceprezydent musiał wyjaśniać i prostować swój stosunek do "busingu" i rasistów, co w naturalny sposób zepchnęło go do defensywy i przyczyniło się do spadku poparcia. Przyjaciel Baracka Obamy, pośród progresywnych (innymi słowy - lewicowych) kandydatów, próbuje pozycjonować się jako kandydat środka, jako ktoś, kto będzie podejmował decyzje w wyważony sposób, starając się łączyć demokratów z republikanami. Nie proponuje rewolucji, lecz "żeby było tak, jak było" - zanim nastał Donald Trump. Staje się więc Biden łatwym celem dla konkurencji jako ktoś, kto zamiast wielkich zmian i wielkich celów proponuje, znów sięgnijmy po dobrze znaną nam metaforykę, "ciepłą wodę w kranie", oczywiście z pewnymi korektami, ale żadnego wywracania stolika. "Polityczną rewolucję" od wielu lat postuluje natomiast rok starszy od Bidena, niezależny senator z Vermont Bernie Sanders. Tyle że staje się powoli ofiarą własnego sukcesu, bo za taki należy uznać przejęcie (czy też podjęcie) jego postulatów przez większość kandydatów. Sanders zmienił debatę publiczną w odniesieniu do podziału bogactwa, podatków, przywilejów wielkiego biznesu, służby zdrowia, prawa pracy, więziennictwa, zmian klimatycznych. Dziś kandydaci Partii Demokratycznej "mówią Sandersem", co w tak zatłoczonym wyścigu zdaje się obniżać jego własne szanse. 70-letnia Elizabeth Warren - senator z Massachusetts, profesor prawa słynąca z obrony praw konsumentów wobec wielkich korporacji finansowych - postępowe wizje stara się przekuć w konkrety. Głębiej niż Sanders wchodzi w detale, jednocześnie prowadząc zręczną kampanię wizerunkową; jej telefony z podziękowaniami dla prywatnych donatorów stały się wręcz memem: wyborcy przekomarzają się, czy Warren już do nich dzwoniła, czy dopiero zadzwoni. Można żartować z takiej kampanii, jak też z kilkugodzinnych kolejek do selfie z Warren, ale każdy post wyborcy, do którego Warren zadzwoniła czy z którym zrobiła sobie zdjęcie, to w istocie darmowa reklama. Sztab Sandersa delikatnie wbija szpilę jego bądź co bądź ideologicznej sojuszniczce, twierdząc, że "jeżeli ktoś szuka kandydata, który opowie wam o swoim psie, to Bernie Sanders nim nie jest". A tak się składa, że to akurat Warren często występuje ze swoim ukochanym czworonogiem. Jednak rozłożenie akcentów w jej kampanii zdaje się być strzałem w dziesiątkę, bowiem Warren jako jedyna konsekwentnie, od początku kampanii, z miesiąca na miesiąc zwiększa poparcie, a ok. 60 proc. wyborców demokratów deklaruje, że rozważa głosowanie na nią. Senator z Vermont krytykowany jest natomiast za, brzydko mówiąc, bycie "zdartą płytą", za mówienie niemal dokładnie tego samego i w taki sam sposób co w 2016 roku podczas starcia z Hillary Clinton. Sanders odniósł się do tego na Twitterze: "Moi krytycy często zarzucają mi, że jestem nudny, że tłukę wciąż te same tematy. Prawdopodobnie mają rację. Nigdy nie miało dla mnie sensu, że tak niewielka grupa ludzi dysponuje niesamowitym bogactwem i władzą, podczas gdy większość nie ma niczego. Jeśli kiedykolwiek osiągniemy sprawiedliwość, obiecuję napisać nowe przemowy" - ripostował. W niektórych sondażach Sanders osunął się już na czwartą pozycję. Czy to koniec marzeń o prezydenturze? Niekoniecznie. 77-letni "demokratyczny socjalista" wciąż ma do wydania ok. 30 mln dolarów, a jego "baza" to niezwykle wierni, zdeterminowani, młodzi wyborcy. Sanders góruje ponadto nad pozostałymi kandydatami w mediach społecznościowych. Jednak obecnie to nie on jest na fali, a wspomniane kobiety: Elizabeth Warren i Kamala Harris. Harris długo nie potrafiła wyjść z kilkuprocentowego poparcia, jednak wspomniana debata katapultowała ją do grona faworytów. 54-letnia senator z Kalifornii jest niezwykle zdolną polityczką, ma charyzmę, potrafi precyzyjnie punktować swoich konkurentów. Postulatami doszlusowała do Sandersa i Warren i podobnie jak oni chce się pozycjonować jako kandydatka progresywna (cała trójka jest np. za publiczną, gwarantowaną służbą zdrowia). Jednak Harris w największym stopniu będzie musiała bronić swojej wiarygodności: jej dorobek w roli prokuratora generalnego Kalifornii budzi wątpliwości amerykańskiej lewicy. Zarzuca się Harris, że broniła kary śmierci, że grała "twardego szeryfa" w republikańskim stylu, wsadzając mnóstwo ludzi do więzień, a także, że przymykała oko na przekręty koncernów. Harris będzie więc przekonywać, że jest postępowcem nie tylko w deklaracjach, ale i w sercu, Warren, że ma najlepsze pomysły i zarazem najfajniejszą osobowość, Sanders położy na szali cały swój dorobek, by pokazać, że jest najbardziej wiarygodny, a na końcu wejdzie Biden i ogłosi, że chce łączyć, a nie dzielić i uspokójcie się z tymi rewolucjami.