Bracia Koch wymienili pięciu faworytów - to Ted Cruz, Scott Walker, Marco Rubio, Jeb Bush, Rand Paul - i zaprosili ich na specjalny panel poświęcony przyszłości Ameryki. Oficjalnie była to konferencja zatroskanych o przyszłość kraju miliarderów i republikańskich kandydatów, a w praktyce żenujący spektakl łaszenia się o pieniądze bogaczy. Dlaczego żenujący? Posłuchajmy wypowiedzi Scotta Walkera podczas panelu:"Jesteśmy tu nie po to, by realizować partykularne interesy waszego przedsiębiorstwa, ale jesteśmy tu dlatego, że kochamy Amerykę. Wiem, że jesteście głęboko zatroskani o przyszłość, o wasze dzieci i wnuki. Myślę, że David i Charles doświadczyli frustracji aktualnym stanem rzeczy i zamiast się złościć, postanowili coś z tym zrobić" - wdzięczył się kandydat."Jestem zaszczycony, że mogę tu być. Naprawdę dziękuję za zaproszenie" - kłaniał się w pas Jeb Bush. Spektakl odbił się szerokim echem w amerykańskich mediach."To zwykłe zarządzanie czasem: możesz spędzić całą kampanię, zbierając po dwa dolary od milionów ludzi albo wziąć kilkaset milionów od dwóch facetów" - kpił w swoim programie Jon Stewart.Aktywność kolegów skomentował także lider republikańskiego wyścigu o nominację prezydencką, Donald Trump."Życzę wszystkiego najlepszego kandydatom, którzy pojechali do Kalifornii błagać o pieniądze braci Koch. Marionetki?" - napisał Trump, który sam, jako sympatyzujący z Republikanami miliarder, takie marionetki hojnie w przeszłości dotował. Liderem zbiórki na kampanię jest Jeb Bush, który pozyskał już 120 milionów dolarów. Hillary Clinton jest druga z wynikiem 68 mln, a trzeci Ted Cruz, który uzbierał 53 mln.W 2011 i 2012 roku wydatki na kampanię prezydencką w USA przekroczyły 6 miliardów dolarów. Jednak tocząca się kampania ma być pod tym względem rekordowa.Jak to możliwie, że miliarderzy i korporacje mogą wydawać fortunę na rzecz kandydatów? Teoretycznie obywatel ma prawo wpłacić maksymalnie 2,5 tys. dolarów na kampanię jednego kandydata. Jednak prawo zezwala na powoływanie niezależnych komitetów poparcia, które w Stanach potocznie nazywane są "super PAC's" (PAC - political action committee). Super PAC's formalnie nie mogą przekazywać pieniędzy kandydatom w kwocie większej niż 5 tys. dolarów. Mogą natomiast zbierać fundusze bez ograniczeń - zarówno od pojedynczych osób, jak i korporacji. I tak też czynią. To właśnie przez super PAC's przepływa większość kampanijnych pieniędzy.Jak się uważny czytelnik zdążył zapewne domyślić, super PAC's służą do obchodzenia przepisów dotyczących finansowania kampanii wyborczych.Co robią te "niezależne" komitety? Udostępniają kandydatom czarterowe samoloty, hotele, ekspertyzy, najdroższych prawników itd. Przejmują największe wydatki kampanii bez przepływu gotówki w stronę kandydata. Teoretycznie komitet nie może koordynować swoich działań ze sztabem kandydata, ale w praktyce tak właśnie jest. Najlepsi prawnicy są po to, by nie dało się tego udowodnić w sądzie.- Jest to potencjalnie bardzo niebezpieczne i może prowadzić do wielu wypaczeń. To nie muszą być koniecznie korporacje, to może być silny finansowo podmiot, to może być koalicja związków zawodowych, to może być organizacja ideologiczna, niekoniecznie prawicowa, która zdecydowanie będzie chciała wesprzeć jakiegoś kandydata i obejdzie ograniczenia formalne, które są zawarte w ustawie o finansowanie kampanii, bo będzie prowadzić kampanię na rzecz kandydata poza kandydatem - mówi Interii prof. Bohdan Szklarski z Ośrodka Studiów Amerykańskich na Uniwersytecie Warszawskim.Ze 120 milionów dolarów zebranych przez Jeba Busha, ponad 108 zostało zgromadzonych w super PAC's. Wymowny jest fakt, że wszystkie amerykańskie media traktują fundusze komitetów równoznacznie z funduszami kandydata. Ponadto w 1976 roku Sąd Najwyższy uznał, że byłoby naruszeniem pierwszej poprawki do konstytucji, gdyby kandydaci nie mogli wydawać w kampanii własnych pieniędzy. I zamożni kandydaci z tego korzystają: przed 2008 roku Hillary Clinton przekazała na rzecz swojej - przegranej wówczas - kampanii 11 milionów dolarów. Samofinansuje się także Donald Trump, którego majątek szacowany jest nawet na 9 miliardów dolarów. Z kolei gdy Mitt Romney, również całkiem zamożny, nie chciał w 2012 r. finansować kampanii z własnej kieszeni, był za to krytykowany przez swoje środowisko.Jest jeden kandydat, który nie zebrał poprzez super PAC's ani centa. To Bernie Sanders, kandydat Demokratów, zaprzysięgły wróg miliarderów i korporacji. Sanders uważa, że w USA panuje... oligarchia. "Czy jest nam dobrze z tym, że nasz polityczny system kontroluje grupka miliarderów?" - pyta kandydat i wskazuje m.in. na powiązania rywali z firmami paliwowymi. W kraju, w którym korporacje i miliarderzy mogą wspierać kandydatów gigantycznymi funduszami, a lobbing jest rozwinięty jak nigdzie indziej, zachodzi poważne ryzyko układów quasi-korupcyjnych. Innymi słowy - pojawia się podejrzenie, że korporacje kupują sobie prezydenta / kongresmena / senatora, od którego później oczekują korzystnych dla siebie regulacji prawnych.- My trywializujemy sprawę, wyobrażamy sobie, że polityk zaraz po wyborach biegnie do swoich doradców i mówi: kochani, napiszcie mi ustawę, żeby można było sprzedawać piwo w szkołach, bo wziąłem pieniądze od piwowarni. Nie, to w taki sposób nie działa - polemizuje z takim postawieniem sprawy prof. Szklarski.Czego więc oczekują ci, którzy wyłożyli na kampanię zwycięskiego kandydata miliony dolarów?- Odpowiedzią jest jedno angielskie słowo - access. Dostęp. Ktoś, kto dał pieniądze, zrobił to nie dlatego, żeby kupić ustawę czy kupić głos. Nie. Oni to robią po to, by mieć możliwość zadzwonienia, gdy będzie jakaś ustawa w Kongresie, gdy pojawi jakiś problem. Ten access to bezpośrednia linia do Białego Domu, nie do prezydenta przecież, tylko do urzędnika, rzecznika, by móc porozmawiać, przekazać swoje stanowisko. Jest to zabezpieczenie się na okoliczność, gdy pojawi się problem, który mógłby nam zaszkodzić. Tę więź pieniężną możemy wykorzystać, mówiąc: martwi nas to, wysłuchaj nas. Ale nie ma tu kupowania ustaw. To się nie zdarza - przekonuje nasz ekspert. Patologiczny z europejskiego punktu widzenia system finansowania kampanii wyborczych wynika z odmiennej perspektywy patrzenia na pieniądze w USA. - Amerykanie łudzą się i zawsze się łudzili, że dolar jest synonimem wolności słowa. Amerykanie w to wierzą, a Sąd Najwyższy potwierdzał to nie raz i nie dwa. Dlatego też nie można ograniczać przepływu pieniędzy i wolności w artykułowaniu ocen i pomysłów przez obywateli - czy to pojedynczych, czy zorganizowanych. Strasznie trudno uregulować dopływ pieniędzy do polityki w momencie, gdy zaakceptujemy, że pieniądz równa się wolność słowa - zauważa prof. Szklarski.David Donnelly z organizacji Every Voice, która walczy o bardziej restrykcyjne przepisy dotyczące finansowania kampanii wyborczych, zastanawia się:"Ciekawe w jaki sposób kandydaci przekonają wyborców, że nie są zależni od kogoś, kto daje im 10 milionów dolarów"?