Katarzyna Pruszkowska: Nie pamiętam roku 1989 i "przełomu". Czy rzeczywiście nadzieja na zmiany była wtedy tak duża, że Polacy mieszkający za granicą rzucali wszystko, żeby wrócić do kraju i tu zacząć "na nowo"? Tomasz Piątek: - To była euforia. Zmiany działy się na naszych oczach, więc trudno było nie wierzyć w to, że będzie lepiej. Wszyscy mówili, że zaczyna się nowa Polska. Wielu ludzi wracało, bo każdy, kto na Zachodzie zdobył jakieś umiejętności albo doświadczenie, mógł je tutaj wykorzystać. Nie mówię nawet o handlu, bo tego najlepiej uczyły targowiska późnego PRL-u i krajów tzw. zaprzyjaźnionych, ani o finansach, bo w bankach przewagę mieli ludzie z partii. Ale wtedy w Polsce nie było nowoczesnych mediów, nie było wielu sektorów usług, więc zdawało się, że każdy, kto coś tych sprawach wie, zostanie milionerem. - Wiele osób z pani pokolenia pyta mnie o to, czy te powroty miały sens. Często miały, wielu ludzi się przecież dorobiło, ustawiło na lata. Byli też tacy, którym się nie udało, ale tak to już jest z kapitalizmem. Znam Polaków, którzy wyjechali na Zachód, nie powiodło im się tam, a teraz wstydzą się wrócić. Jak było z Polakami, którym nie udał się wtedy powrót do ojczyzny? Wstydzili się porażki? - Nie znam nikogo takiego osobiście, ale słyszałem historie znajomych. Czy się wstydzili? Nie sądzę. Na Zachodzie opinia o Polsce nie była najlepsza, więc ci, którzy po nieudanej próbie powrotu wracali, słyszeli pewnie "a widzisz", co miało znaczyć "tutaj jest lepiej, w tej Polsce nie ma czego szukać, tam nie warto żyć". Powiedział pan, że wszyscy mówili o "nowej Polsce", Polsce sukcesu. Kto mówił? - Media, politycy od lewej do prawej strony, współobywatele. Wszyscy mówili o tych wszystkich nowych szansach, karierach "od pucybuta do milionera". Politycy lamentowali nawet nad "biernością robotników", którzy nie chcieli zakładać własnych firm i się dorabiać, bo wydawało się, że pieniądze leżą na ulicy, wystarczy tylko trochę chcieć, żeby zarobić. Ludzie wierzyli w to, że to będzie takie proste? - Jasne, na początku tak. Ja sam w to wierzyłem, mimo moich lewicowych poglądów. Wydawało mi się, że kapitalizm jest lepszy od socjalizmu, że zapewni ludziom lepsze bezpieczeństwo i dobrobyt niż PRL-owski socjalizm. Co prawda byłem wcześniej we Włoszech i widziałem dziwne rzeczy, nawet na bogatej północy Włoch, ale uznałem, że są to wady rozwiązań włoskich, a nie kapitalizmu w ogóle. Wierzyłem w te historie, które sprzedawali dziennikarze i politycy. Wierzyłem, bo czas był magiczny. Magiczny, bo wszystko było możliwe? - Bo powiedziano ludziom, że wszystko jest możliwe. Wtedy przez chwilę czuło się wielką energię do zmian i chęć do pracy. Mówiono, że Polska jest gotowa na zmiany, bo koło 20:00 ulice się korkują. A to znaczy, że ludzie tak długo pracują, i że to bardzo dobrze. Kiedy się pan zorientował, że jednak nie wszystko i nie dla wszystkich jest możliwe? - No, zajęło mi to 20 lat. Ale znam takich, którzy do dziś wierzą w tamte obietnice. Po przemianach Zachód stał się mniej atrakcyjny? - Nadal jest atrakcyjny, ale nie jako kapitalizm, tylko jako socjalizm - bo tam są jeszcze jakieś elementu socjalizmu, a u nas dawno temu wyprzedano je na bazarku. Nie to jest jednak najważniejsze. My mieliśmy się upodobnić do Zachodu, i pod pewnymi względami się upodobniliśmy, ale równocześnie Zachód zaczął upodabniać się do nas. - Kiedy mieszkałem we Włoszech, w tamtejszych sklepach można było dostać sto rodzajów sera. A co drugi miał kilkaset lat historii (gatunek, marka, a nie porcja na półce, oczywiście). Wejście w serową uliczkę w supermarkecie to było przeżycie. Teraz Włosi mają w sklepach to samo, co my, jakieś gówniane sery wielkich przemysłowych firm, produkowane masowo i wysyłane do wszystkich hipermarketów w Europie. - Zresztą to nie dotyczy tylko serów. Kiedyś chodziłem po ulicach Mediolanu i czułem się jak na wybiegu, Włosi bardzo zwracali uwagę na to, co noszą. Co noszą teraz? Te same produkowane w Chinach szmaty, które nosi reszta Europy. Via Torino to była kiedyś wesoła ulica z młodzieżowymi ciuchami, kolorowymi koszulkami. Teraz też tam są te koszulki, ale "made in China". Na jednej z nich widziałem nadruk: chłopak z mopem, podpis - "absolwent". - Mój kolega z Mediolanu, filozof, poeta i śpiewak muzyki klasycznej, od ukończenia studiów, czyli od 15 lat, szuka pracy. Powiedział mi, że w końcu się złamie i pójdzie do supermarketu pracować z mopem, jak ten gość z koszulki. Po roku 1989 zmieniło się coś jeszcze - teraz nie tylko my wyjeżdżamy "za pracą", ale i do nas przyjeżdżają "na zarobek". - Pewnie, przyjeżdżają, nawet Włosi. We Włoszech zarobiliby więcej, ale tam jest trudno o robotę, więc wolą pracować u nas za mniej niż tam w ogóle nie pracować. Przyjeżdżają też ludzie ze Wschodu, dla których wypłata w złotówkach, chociaż często śmiesznie niska, nadal jest atrakcyjna. - Przypomina mi się wierszyk, który Stefan Kisielewski zamieścił w jednym ze swoich felietonów: "Dymał kot kanarka, kanarek niedźwiedzia, niedźwiedź salamandrę, salamandra śledzia" - mamy teraz dokładnie taką sytuację. Ludziom z Zachodu zabieramy robotę i zaniżamy płace my, nam Ukraińcy, Ukraińcom Azjaci etc. - W Chinach i w Bangladeszu pracownicy zaczynają się już buntować i zaszywać wiadomości pod metkami: nie chcą pracować za miskę ryżu w fabrykach, które w każdej chwili mogą się spalić. Dlatego firmy, także polskie, przenoszą produkcję z Bangladeszu do Etiopii. Wiadomo, że Etiopczycy od lat zmagają się z klęską głodu, więc będą pracować za jedzenie. A jak oni się zbuntują, to roboty będą pracować. Za darmo. Holenderskie firmy ściągają od kilku lat produkcję z Chin z powrotem do Holandii. Ale nie zatrudniają Holendrów. Nikogo nie zatrudniają. Nie sądzi pan, że coś może się jednak zmienić na lepsze? - Nie wiem. Przecież Polacy nie umieją stanąć ramię w ramię i zawalczyć choćby o prawa polskich pracowników, które są przecież ciągle łamane. A co tu dopiero mówić o przejmowaniu się prawami pracowników z Bangladeszu, co przez kilkanaście godzin na dobę szyją koszulki, w których wszyscy przecież chodzimy? A gdzie pan kupuje ubrania? - No właśnie, z tym mam problem. Kiedyś kupowałem w sieciówkach, potem pomyślałem, że zainwestuję w droższe ubrania. Ale rozwaliły mi się po sześciu miesiącach. Teraz kupuję na bazarze i też rozwalają mi się po sześciu miesiącach, ale są tańsze. Może gdzieś są polskie firmy, które produkują ubrania w Polsce. Ale też ich już nie szukam... A co jest z nimi nie tak? - Firmy, nawet te, co produkują w Polsce, gdy zarobią, to coraz mniej inwestują w rozwój i w pracowników. Wolą inwestować w lokaty i w spekulacje finansowe, co daje wyższy zysk. - Pracuję w reklamie, m.in. dla banków, i na jednym ze szkoleń dowiedziałem się, jaki jest realny zarobek na takich lokatach. Klient zarabia np. 5 procent. Bank 90. To są ogromne pieniądze, ogromny zysk. Więc zapytałem, jak to możliwe, żeby w rok tyle zarobić. Odpowiedź brzmiała: to zasługa małych chińskich rączek. Napisałem nawet o tym w jednym z felietonów. Zastanawiałem się nawet, czy ktoś się nie oburzy, bo przecież jestem laikiem, mogę się nie znać, może coś źle zrozumiałem. Ale nikt nic nie napisał. Nikt. Akcja pańskiej najnowszej książki pt. "Magdalena" toczy się w Polsce, o której rozmawiamy, w Polsce przemian. Czy to taki sentymentalny powrót do czasów sprzed 25 lat? - Książka rzeczywiście ukazała się chwilę po rocznicy 4 czerwca, dokładniej 25-tego, ale to nie był mój wybór. Ja tej książki nie wymyśliłem, ta historia mi się przyśniła. Ja miewam w ogóle bardzo realistyczne, mocne sny. A wtedy obudziłem się i powiedziałem "o ku**a". Słyszałem już opinie, że "w końcu udało mi się wymyślić dobrą fabułę". Ja jej nie wymyśliłem, ja ją wyśniłem...