Pochodzący z Londynu Chris Woodhead pierwszy tatuaż zafundował sobie w wieku 18 lat. Jakiś czas później, zafascynowany tą formą sztuki, uczynił z niej sposób na życie i otworzył swój własny salon. Jednak z powodu ostatnich wydarzeń został zmuszony do zamknięcia swojego biznesu. - Musiałem znaleźć jakieś remedium na ciągnące się w nieskończoność, bezcelowe dni - opowiada Brytyjczyk w rozmowie z "New York Post". - Potrzebowałem jakiegoś rytuału, dzięki któremu będę mógł jakoś zorganizować czas. Moje ciało ewoluuje i staje się kroniką epidemii. Będę to robił, aż skończy mi się miejsce. A tego zaczyna mu właśnie brakować. Już przed lockdownem Woodhead posiadał około 1000 tatuaży. Od kiedy został zmuszony do pozostania w domu, codziennie o godzinie 14:00 zasiada z herbatą do powiększania tego zbioru i pracuje nad nim do 16:00. Po ponad 40 dniach codziennego, dwugodzinnego tatuowania przestał liczyć, ile dokładnie rysunków znajduje się na jego ciele. - Jeśli mam być zupełnie szczery, to wyglądam niedorzecznie - przyznał w wywiadzie. - Wyglądam jak kawałek sera pleśniowego. Nie mam jakiegoś planu, uwieczniam to, co akurat przyjdzie mi do głowy. Nie pozostało mi już wiele miejsc, do których sam mogę sięgnąć. Myślę, że mogę ciągnąć to maksymalnie przez miesiąc.