To była niczym nie wyróżniająca się noc w biurze szeryfa okręgowego w Palm Beach. Nagle na posterunek zadzwonił rozemocjonowany mężczyzna, informując dyspozytora, że ujrzał właśnie spadającą kulę ognia, która rozpadła się na dwie części i uderzyła o ziemię. Dzwoniący nie potrafił stwierdzić, czy był to samolot, kometa czy meteor, ale powiedział, że była to największa rzecz, jaką widział na niebie. Chwilę później w sieci pojawiło się video, na którym wyraźnie widać płonący obiekt. Natychmiast wybuchła wrzawa, a o komentarz zostało poproszone Amerykańskie Towarzystwo Meteorytowe. Członkowie organizacji odpowiedzieli, że "nie mają pojęcia, co mogło być tą pomarańczową kulą ognia". Lokalne władze starają się uspokoić mieszkańców, pisząc na kanałach social media, że dziękują za wszelkie zgłoszenia i rozumieją zaniepokojenie. "Nie zostaliśmy zaatakowani przez Marsjan ostatniej nocy, ale jesteśmy bardzo wdzięczni za telefony i waszą czujność." - czytamy w oświadczeniu. Żarty żartami, ale właściwie nikt nie wie, co pojawiło się tej nocy nad Florydą. Poproszone o komentarz Amerykańskie Centrum Astrofizyki podjęło próbę logicznego wyjaśnienia całego zajścia. Eksperci twierdzą, że to na pewno nie był meteor. Nietypowy obiekt mógł być powracającą na naszą planetę wystrzeloną w styczniu, dwutonową chińską rakietą. A raczej tym, co z niej zostało. Zwolennicy teorii spiskowych są jednak innego zdania, co zbytnio nie dziwi. Z drugiej strony, skoro nikt nie potrafi podać rozsądnej wersji, argumenty są po ich stronie.