W hostelu w Bukareszcie poznałem pewnego Niemca. Był już na emeryturze. Jeździł po niebogatych krajach na świecie i sypiał w niedrogich hostelach. Bardziej mu się to opłacało, niż siedzieć u siebie w Hamburgu i chadzać na zakupy do Penny Marktu i KiK. Na szeroko pojętym "wschodzie" mógł pozwolić sobie na o wiele więcej, niż Penny Markt i KiK, a przy okazji coś się działo. Paliliśmy papierosy przed hostelem, i emerytowany Niemiec wywodził, że Niemcy powinny zupełnie przeorientować swoją politykę. Przestać inwestować w Unię Europejską, bo to trup i wieczne dopłacanie. Berlin - mówił - jest graczem światowym. Powinien dać sobie spokój z porządkiem narzuconym przez Zachód, i zacząć robić interesy z Moskwą, z Pekinem. Z Indiami, Brazylia. Z Waszyngtonem też, ale jak równy z równym, a nie członek jakiegoś tam NATO. - Dla Polski - powiedziałem - taki scenariusz nie jest najlepszy. Bo to nigdy nie jest dla nas dobre, gdy zaczynacie mocno współpracować z Rosją.- Nie zrozum mnie źle, kolego - odpowiedział Niemiec - ale to jest wasze zmartwienie.Jak to dobrze - myślałem - że mało kto w Niemczech tak myśli. Jak to dobrze, że Niemcy są najbardziej odpowiedzialnie proeuropejskim krajem, jaki znam. Bo gdyby to Niemcy właśnie, jako koło zamachowe UE, jej filar i najsilniejsza gospodarka przeszła na filozofię narodowego egoizmu, byłby to koniec Europy jako całości i powrót do zgubnego dla kontynentu ustawienia "koncertu mocarstw". Całe szczęście, myślałem, że Niemcy wyłamują się z tak lansowanego ostatnio w Europie przedkładania interesu narodowego nad wspólnotowy, który na Węgrzech prezentuje Orban, w Polsce - szeroko pojęta narodowa prawica, w Grecji - Jutrzenka, we Francji - LePen, w Wlk. Brytanii - Partia Niepodległości. I inni, a jest ich wielu i, niestety, coraz więcej. Ale gdyby to Niemcy zaczęły realizować wyłącznie swój narodowy interes... Polska, myślałem, znów znalazłaby się między Niemcami a Rosją, i nie ma takiej siły, by udało jej się wzmocnić - gospodarczo, społecznie czy militarnie - na tyle, żeby wyjść z takiej rozgrywki w dobrej kondycji. Tak więc, myślałem, będzie wyglądał koniec naszego świata. Świata, w którym po II wojnie światowej stworzono struktury europejskiej wspólnoty po to, by już nigdy rozwój narodowych egoizmów nie doprowadził do konfliktu między narodami. By Europa dążeniu do wspólnego interesu, a nie narodowo-państwowych egoizmów. I by nie wracano do retoryki "wyższości" jednego narodu nad drugim. Dwa największe nazwiska agencji Stratfor, najbardziej wpływowego amerykańskiego centrum analitycznego, Robert Kaplan i George Friedman, uważają, że etap "niemieckiego quasi-pacyfizmu", jak to określa Kaplan, zbliża się do końca. Friedman w "Następnych 100 latach" wymyślił nawet, że USA w takiej sytuacji powinny wzmocnić Polskę, by przeciwstawiła się zbyt bliskiej współpracy pomiędzy Niemcami a Rosją, która mogłaby zagrozić amerykańskiej światowej dominacji (przerobiłem nieco ten pomysł i wykorzystałem w "Rzeczpospolitej Zwycięskiej"), ale polityka obecnej administracji USA raczej nie idzie w tym kierunku: Obama Europą się nie interesuje, a widząc pogłębiającą się słabość europejskich struktur - będzie się zapewne interesował jeszcze mniej. Jak to dobrze, myślałem, strzelając papierosem gdzieś w krzaki przed bukaresztańskim hostelem, że w Niemczech nikt poważny nie podnosi taki haseł, o których mówił emerytowany Niemiec. Bo to w ten właśnie sposób, myślałem, za pomocą takiego myślenia, Niemcy wydobędą się z poczucia odpowiedzialności za kontynent i wspierania za wszelką cenę integracji europejskiej, czyli odkupiania win za II wojnę światową. To poczucie odpowiedzialności narzucono im po II wojnie światowej, a oni, na szczęście, jeszcze je w sobie pielęgnują. Być może po części z powodu wojennej traumy, być może z powodu poglądu, że Europa więcej waży w świecie, niż Niemcy saute, a być może, kto wie, naprawdę zaskutkowało przerycie ich po wojnie denazyfikacją i demokratyzacją. No i jednak ze względu na brak specjalnej ochoty na powrót do świata, w którym w powietrzu wisi ciągła możliwość konfrontacji. Ale na niemieckiej scenie politycznej pojawiła się nowa siła. Alternative fur Deutschland, partia, która w wyniku ostatnich wyborów omal nie weszła do Bundestagu, oficjalnie nie sprzeciwia się integracji europejskiej (to jest w Niemczech swego rodzaju tabu), jednak widzi niemiecką politykę inaczej, niż chciałaby ją widzieć Unia. AfD chce, by Niemcy opuściły strefę euro i dały sobie spokój z pomaganiem bankrutującym krajom Unii. Słowem - chodzi o osłabianie Unii Europejskiej i wizję Niemiec prowadzących własną politykę, często sprzeczną z interesem innych członków UE. I to politykę bardzo sprzeczną, szczególnie z interesem Polski. Nordstreamowski wyskok byłby przy tej sprzeczności interesów naprawdę niczym. Wyobraźmy sobie, że AfD wchodzi do Bundestagu, wyobraźmy sobie, że ich przekaz mocniej, niż teraz osadza się w debacie publicznej, tak samo, jak po wyborach 2005 roku osadził się w polskiej debacie prymitywny, nacjonalistyczny bełkot, który wcześniej funkcjonował wyłącznie na jej marginesie. Łatwo to sobie wyobrazić: egoistyczne hasła skoncentrowane wokół interesu wyłącznie narodowego i postawa typu "dlaczego mamy płacić za innych" są bardzo chwytliwe.; chwyciły w na Węgrzech, chwytają w Grecji, w Wlk. Brytanii, w Holandii, we Francji, w Polsce podejście takie wręcz dominuje. Ale wyobraźmy sobie, że ta postawa, którą w Polsce często mylimy z racją stanu, zaczyna dominować w Niemczech. Że Niemcy stają się nacjonalistyczne, krzykliwe i histeryczne, jak część przynajmniej polskiej sceny politycznej. Wyobraźmy to sobie, a zrozumiemy, w jaki sposób może skończyć się świat jaki znamy i powrót do koncertu mocarstw. A ten przecież nie będzie dla Polski korzystny, bo nigdy nie był. Bo jesteśmy słabi, słabsi pod prawie każdym względem od sąsiadów. Bo kręgosłup Europy, ta słynna "europejska droga wojenna", rozciągająca się od Pirenejów po Ural, jeśli brać pod uwagę potencjał poszczególnych krajów na niej leżących, wygląda tak: FRANCJA, NIEMCY, polska, ROSJA. Warto sobie zdawać z tego sprawę, zamiast tupać nogami, wrzeszczeć o "wielkiej Polsce" i wmawiać sobie, że prawda jest inna, niż jest. Bo się możemy po raz kolejny na tym przejechać. A już raz się przejechaliśmy. Dlatego potrzebna nam jest Unia, i mimo, że ta słabnie, powinniśmy walczyć do upadłego, by dać jej jakieś nowe życie, by przeprowadzić głębokie i efektowne reformy, które przekonałyby do niej Europejczyków raz jeszcze. Dlatego potrzebne nam NATO, które również, niestety, słabnie, a z konfliktu na konflikt i z kryzysu na kryzys okazuje się coraz mniej wydolne. Być może zresztą to wszystko już nie istnieje, być może istnieje tylko na papierze, być może obecny ład międzynarodowy trzyma się kupy już tylko na słowo boże i w końcu się rozleci. A jeśli z tych struktur zaczną wyłamywać się Niemcy, to wszystko posypie się na łeb na szyję. Dlatego potrzebne nam są Niemcy. To nie są te same Niemcy, co przed II wojną, to nawet nie są te same Niemcy, co przez I wojną. To jeden z najbardziej dojrzałych, otwartych, odpowiedzialnych i tolerancyjnych krajów Europy. Polska jest (jeszcze) za słaba, by działać sama, za mało (jeszcze) atrakcyjna, żeby przyciągnąć do siebie kraje Europy Środkowej i próbować realizować po raz kolejny koncepcję Międzymorza, i zbyt - jednak - zachodnia, by sprzymierzać się z Rosją i naginać się do jej standardów. Dlatego nie mamy innego wyjścia - musimy mocno, jak najmocniej, trzymać z Niemcami. Rozwijać kraj jak najmocniej i jak najintensywniej, by stać się dla nich partnerem co najmniej tak istotnym jak Francja (w ostatniej biografii Angeli Merkel o Tusku nie było ani słowa, co musiało wprawić polskiego premiera w ciężki smutek). Niestety, porządek światowy, który uważamy za tak stabilny, wcale nie musi trwać. Przed I wojną światową też nikomu nie przychodziło na serio do głowy, że ta w sumie porządna belle epoque może runąć i na długie dziesięciolecia pogrzebać się pod gruzami państw narodowych, zasieków granicznych, totalitaryzmów i całej tej przeklętej "nowoczesności", która rozjechała tamten świat na miazgę. Nasza rzeczywistość pod wieloma względami przypomina tamtą, sprzed I wojny. Oby nie skończyła się tak dramatycznie. Ziemowit Szczerek