Agnieszka Waś-Turecka: - Który z krajów członkowskich ucierpiał najbardziej na rosyjskim embargu? Czesław Siekierski: - Przede wszystkim Polska i kraje bałtyckie. Warszawa jest liczącym się eksporterem na rynek rosyjski. Udział Rosji w naszym eksporcie to wprawdzie zaledwie 7 proc., ale w przypadku niektórych towarów jest on dominujący, np. w przypadku jabłek to 60 proc. Czyli nic dziwnego w tym, że 87 proc. wniosków o rekompensaty, które trafiły do KE pochodziła z Polski? - Tak. Choć wynika to z jeszcze dwóch kwestii. Po pierwsze, w Polsce mamy wielu producentów indywidualnych, nie zrzeszonych w grupy producenckie. Po drugie, większość naszych rolników sprzedaje towar pośrednikom, którzy decydują, jaka część idzie na potrzeby krajowe, ile do przetwórstwa, a ile trafia na eksport. Jeśli to dzieje się w ramach grupy producenckiej to grupa wie, jaka część produkcji trafia na poszczególne rynki. Natomiast rolnicy indywidualni tego nie wiedzą, ponieważ o tym decyduje pośrednik. Dlatego np. do Brukseli zgłaszali całość produkcji, bo nie wiedzieli, jaka konkretnie część ich towaru trafia do Rosji. W Brukseli mówi się, że zawyżenie przez polskich rolników wniosków o odszkodowania wzbudziło dużą irytację w Komisji Europejskiej. Możemy przez to stracić poparcie innych krajów członkowskich w staraniach o wyższe rekompensaty. - Zamieszanie wokół określania wielkości produkcji, która szła na rynek rosyjski, spowodowało, że KE faktycznie otrzymała wnioski na kwotę przekraczającą wartość pomocy (125 mln euro). Dlatego wstrzymała ich przyjmowanie. Takie działanie zakładano wcześniej. - Nie ulega jednak wątpliwości, że informacja polskiego ministerstwa rolnictwa - będąca wyłącznie zestawieniem wielkości złożonych przez rolników - musiała być zawyżona w stosunku do wspomnianych wielkości eksportowych, ale różnica ta nie wynika z chęci oszukania UE, ale braku właściwych informacji. Zabrakło wyjaśnienia dla KE, na czym polegają zgłoszone przez rolników wielkości. Polscy producenci nie mieli złych intencji. To dlatego KE zdecydowała się na preferencyjne potraktowanie rolników zgromadzonych w grupach producenckich? Ponieważ od nich dostanie wiarygodniejsze dane? - Po części tak, ale także dlatego, by dać rolnikom wyraźny sygnał, aby się zrzeszali. Z punktu widzenia późniejszej ewentualnej interwencji na rynku taka forma jest znacznie bardziej korzystna. Zgadza się Pan z opinią niektórych europosłów, że 125 mln euro to kwota "śmiesznie niska"? - Jeśli byłaby przeznaczona na całość interwencji, to z pewnością tak. Ale to tylko pierwsza część. - Pamiętajmy, że sytuacja jest dość dynamiczna. Po pierwsze dlatego, że np. producentom jabłek trudno określić teraz wielkość produkcji, bo sezon zbiorów dopiero się zaczyna. Po drugie dlatego, że zmianie może ulec sytuacja w Rosji - może się okazać, że ceny będą rosły tak szybko, że władze rosyjskie zdecydują się na złagodzenie embarga. Czyli na razie nie ma co narzekać, że mało, tylko trzeba czekać na kolejne decyzje KE? - Tak. Zwłaszcza że mamy na to jeszcze trochę czasu, bo np. czas magazynowania i sprzedaży jabłek to około 10 miesięcy. Skąd UE weźmie pieniądze na sfinansowanie rekompensat? Komisja rolnictwa, której Pan przewodniczy, nie chce, by środki pochodziły z budżetu na rolnictwo, ponieważ mogłoby to później doprowadzić do pomniejszenia dopłat bezpośrednich. - Proponujemy sięgnięcie do funduszy kryzysowych. Nie chcemy, by pieniądze pochodziły z budżetu na rolnictwo, ponieważ wtedy mielibyśmy do czynienia z kuriozalną sytuacją, gdy rolnicy sami sobie wypłacają odszkodowania - bierzemy z kieszeni wszystkich rolników i dajemy tym, którzy ucierpieli. Z punktu widzenia idei solidarności europejskiej ma to pewną logikę, ale... ... koszty embarga ponoszą tylko rolnicy. - Tak. Skutki embarga skupiają się na jednej grupie zawodowej. W dodatku na tej, która na kryzys ukraiński nie ma żadnego wpływu. Koszty rosyjskiego embarga do unijnej gospodarki to około 5 mld euro. Czy można oszacować wpływ unijnych sankcji na rosyjską ekonomię? Czy unijne sankcje dotknęły Rosję w taki sam sposób, jak rosyjskie embargo UE? - Sankcje unijne mają przede wszystkim charakter polityczny - to są zakazy wjazdu, ograniczenia w warunkach kredytowych czy zamrożone aktywa osób i firm. Ich konsekwencje są inne od tych, które ponosimy z powodu embarga i dlatego trudno oszacować ich koszty. - Natomiast określając skutki embarga warto zwrócić uwagę na jedną kwestię - nawet jeśli zostanie ono zniesione, to rosyjski rynek może ulec diametralnej zmianie. Na ile realny jest scenariusz, że zmiany zajdą tak daleko, że unijni producenci nie będą mieli gdzie wracać? - Aż tak źle może nie będzie, ale po pierwsze, z pewnością na część rynku wejdą inne kraje, po drugie, Rosja inwestuje w rozwój produkcji rolniczej w kraju, po trzecie część firm europejskich otworzy w Rosji swoje oddziały i będzie produkowała tam na miejscu. - To wszystko zmusi nas do poszukiwania nowych rynków zbytu, do większej dywersyfikacji, do zawierania bardziej zabezpieczonych kontraktów handlowych. Zmieni się cała struktura relacji w unijnym handlu. Jest takie powiedzenie: dobrze leczona choroba może wzmocnić. I mam nadzieję, że tak będzie z unijną gospodarką. Oprócz rekompensat rolnikom może zatem pomóc szukanie innych rynków zbytu? - Tak. Na pewno trzeba zwiększać spożycie owoców i warzyw w kraju. Programy typu "jabłko w szkole"? - Tak. Ale także poszukiwania nowych rynków zagranicznych. W ostatnich latach nasi rolnicy i handlowcy byli w tej kwestii bardzo aktywni, co daje nadzieję na to, że i teraz się uda. Niektórzy mówią, że zastąpienie rynku rosyjskiego innymi rynkami zagranicznymi to proszenie się o kolejne embargo. - Tego ryzyka nigdy nie unikniemy. Musielibyśmy się zupełnie zamknąć na świat zewnętrzny. A to zdecydowanie nie leży w naszym interesie - pamiętajmy, że według prognoz demograficznych w 2030 roku ma nas być 8 miliardów.