Dominika Głowacka, Interia: Pierwsze dwa moje skojarzenia związane z pana książką to ciekawość i przerażenie. Przemysław Semczuk: Konstruując książkę nie chciałem iść w tę samą stronę, co inni piszący. Nie chciałem opisywać morderstw, roztrzaskanych głów i sekcji zwłok. Widziałem te dokumenty i moim zdaniem nie powinno to zmierzać w takim kierunku. Zależało mi na tym, żeby tak napisać o kilkunastu zabójstwach, żeby nie pisać o nich samych. Tutaj pojawiła się pewna trudność i musiałem z tego jakoś wybrnąć. Nawet nie chciałem po kolei wymieniać ofiar i tak sprytnie to ułożyłem, że jak pojawia się jeden z protokołów z narad i jest omawiana kwestia motywów politycznych, to w tym momencie włożyłem to w usta referującego, który pisał notatkę. Dopiero w ten sposób zaczynają "wychodzić" ofiary. - Moim zdaniem bezsensem było robienie "listy nazwisk". Z drugiej strony to też jest ciekawe, że jak człowiek przychodzi do sądu, żeby się zapoznać z aktami, to jako dziennikarz dostaje zgodę, ale sąd mnie informuje, że ze względu na ochronę dóbr osobistych nie mogę tych ofiar z nazwisk wymieniać. Tylko cały problem polega na tym, że one są dostępne w internecie. Dochodzimy zatem do paranoi - pisząc książkę nie powinienem podawać nazwisk ofiar, które można znaleźć w sieci. Zatem bardziej zachowywał się pan jak chirurg, a nie pisarz . "Rozbierał" pan tę całą sprawę na części. - Tak. I pierwsza myśl była taka, żeby nie pisać o morderstwach, a druga, żeby nie dawać jednoznacznych odpowiedzi. Tak, żeby każdy, kto czyta, mógł sam wyciągać wnioski. Mnie na przykład strasznie denerwuje, jak czytam książkę i ktoś za mnie myśli, podaje wszystko na tacy już przetrawione. - W przypadku tej książki wydawca - z powodu praw autorskich - nie chciał, żeby było w niej za dużo cytatów. Jeśli jednak opiszę własnymi słowami artykuł, który był zamieszczony w gazecie w 1977 roku, to ja go w jakiś sposób przetrawiam i podaję czytelnikowi, dlatego on nie czuje tego języka, nie czuje atmosfery, nie czuje nic. Z tego powodu chciałem, żeby było jak najwięcej cytatów. W książce każdy rozdział zaczyna się od cytatu - czy to z gazety, czy to z akt, czy z jakiegoś zeznania, czy z listów, które ludzie pisali, charakteryzując sytuację grozy, która panowała na Śląsku. Tak zostało to zaplanowane, aby prowadzić czytelnika w taki sposób, żeby on sam wyrobił sobie zdanie. Celowym zabiegiem było zapewne też unikanie przymiotników. Pan raczej wystrzega się oceniania. - Tak, to celowo zostało tak zrobione. Z jednej strony zabieg autorski, a z drugiej strony na pewno trudno było podejmować temat, którym już wcześniej zajmowało się tak wiele osób. - Właśnie, trudno. Tylko moje odczucie jest takie, zwłaszcza jak pojechałem do sądu i zobaczyłem objętość akt, że bardzo wielu dziennikarzy, przede wszystkim prasowych, siłą rzeczy pisało o tej sprawie dosyć pobieżnie. Jak nagle kładą przed kimś 160 tomów akt, to on pewnie sobie pomyśli: hmm, to ja mam się teraz z tym zapoznać. Koniec końców pewnie z pierwszego i z drugiego tomu obejrzy co ciekawsze zdjęcia ofiar, przeczyta jakąś notatkę z miejsca zdarzenia, a resztę przewertuje, bo wszystkiego przeczytać nie jest w stanie. - Ja miałem to szczęście, że pozwolono mi skopiować część tych akt, żebym mógł je czytać w domu. Zapoznanie się z pierwszą porcją zajęło mi pół roku, a z drugą - kolejne pół. Miałem mało czasu, żeby ten materiał pogrupować i zebrać. Bo to jest taka ilość, że nie da się tego, ot tak, wrzucić do głowy. Ja tutaj mogę jakąś anegdotkę opowiedzieć w dziesięć minut, ale pisząc książkę, to jest niewykonalne. Trzeba mieś pogrupowany materiał. Jak się pana słucha, to nabiera się przekonania, że nie wykonuje pan pracy pisarskiej, tylko podejmuje działania magazyniera. - Tak, dokładnie. Podobne doświadczenia miałem z moją poprzednią książką. Stworzyłem całe listy w arkuszu kalkulacyjnym, tabele ze wskazówkami, co gdzie jest oraz z danymi dotyczącymi poszczególnych rozdziałów. Taka robota magazyniera, dokładnie. Wspominał pan, że unikał oceniania, żeby czytelnik miał pozostawioną furtkę i mógł sam interpretować fakty. Ale musiał pan wypracować jakąś metodę, jakiś sposób podejścia i dobrania się do Wampira. On ujawnił się w trakcie tworzenia? - Nie, ja już raz pisałem o Zdzisławie Marchwickim w książce pt. "Czarna Wołga. Kryminalna historia PRL". Tam był rozdział poświęcony Wampirowi i już wtedy przekonałem się, że ta historia ma bardzo duży potencjał. Wtedy nie miałem możliwości, żeby zapoznać się i przede wszystkim odnieść do dosyć bogatego materiału, który znajdował się w bibliotece. To znowu przypomina szukanie igły w stogu siana , bo trzeba sprawdzać kartka po kartce, szukać notatek prasowych i reportaży. Oczywiście, ma się metodę i wiadomo, jak to robić. - Okazało się też że były dwie różne wersje związane z Wampirem - propagandowa, którą poznało społeczeństwo i która była prezentowana w prasie oraz ta, której obraz wyłania się po odniesieniu do dokumentów. Chciałem, żeby czytelnik sam wyciągnął sobie wnioski, mając jeden i drugi materiał. Ja mu tylko stawiam pytania, ale one wręcz same powinny się budzić. Same powinny się budzić, bo jak czytelnik odkłada książkę, to chyba skłania się ku takiej ocenie, że skazano niewłaściwego człowieka - Jest na to duża szansa... Nie chce pan odpowiedzieć twierdząco, bo nie ma pan dowodów. - Nie, to nawet nie to. Bo mimo że jest to książka dokumentalna, to jest to też kryminał. Mało tego - kryminał, który się wydarzył. Zatem jeśli udzieliłbym odpowiedzi na to pytanie, to tak, jakbym wszedł do kina i powiedział: proszę państwa, zabiję kamerdynera i jestem załatwiony, bo już nikt nie chce oglądać filmu. No i tak to mniej więcej wygląda. Myślę, że każdy będzie w stanie sobie sam wyciągnąć wnioski. A jak było naprawdę? Konkluzja znajduje się na końcu książki. Dziś nie jesteśmy w stanie stwierdzić, kto był prawdziwym Wampirem, bo to mógł być ten, który został osądzony i powieszony, ale dużo wskazuje na to, że to nie on. Zagmatwałem trochę, tak? Zagmatwał pan, owszem, ale ja zostałam przekonana i wyrobiłam sobie w tej sprawie opinię. Taki efekt wywołała na mnie pańska książka. Osobiście skłaniam się ku wersji, że Zdzisław Marchwicki był ofiarą a nie katem. - Ale mimo wszystko są osoby, które są święcie przekonane, że był to człowiek winny. Wręcz mi się na Facebooku nawinęła osoba, która stwierdziła, że ona czytała akta i wie, że to był on. Zatem powiedziałem jej, żeby przeczytała tę książkę, a potem dopiero wrócimy do tej dyskusji. Samo przeczytanie akt nic nie daje. Bo co innego jest w nich zawarte, a co innego pisały gazety. Przykładowo ja, czytając reportaż, mam przekonanie, tak jak pisał dziennikarz, że oto stanął bezczelny morderca, który cynicznie stwierdził: Tak przyznaję się, że zabiłem i zamordowałem. Ale po przeczytaniu zeznania okazuje się, że wcale tak nie było. On wcale tego tak nie powiedział. Ta wypowiedź była dosyć długa, bo trwała pół godziny, nie tak spójna i nie tak jasno określona i dopiero po jej przeczytaniu można nabrać wątpliwości. - Nawet w aktach był taki wątek, że ta jego wypowiedź - a były w sumie dwie: jedna na kilka dni przed końcem procesu, a druga na ostatniej rozprawie przed ogłoszeniem wyroku - została odtworzona z taśmy jednemu z milicjantów i on powiedział, że dla niego to przyznanie się stanowi ewidentny dowód i przekonano go, że Marchwicki Wampirem nie jest. Dużo w tej sprawie jest tego typu rzeczy. - Bo to jest obszerna sprawa. To obszerna sprawa, ale z drugiej strony momentami jest tak nieprawdopodobna, tak pełna sprzeczności, że czytelnikowi może być trudno to wszystko sobie w głowie poukładać. Ja, jak czytam książkę, to staram się jakoś wnikać w mechanizmy działania bohatera albo ustalić, co mogło nim kierować. Dlatego w pewnym momencie wzięłam kartkę i podzieliłam ją na pół i zaczęłam sobie wypisywać argumenty "za" i "przeciw". - To tak jak ja czytałem książki Katarzyny Bondy i próbowałem sobie stworzyć schemat działań, bo zacząłem się z postaciami gubić. Ale ona pisze książki, które są trzy razy większe objętościowo. - Ta książka jest może i mniejsza objętościowo, ale jest w niej tyle wątków i zawiłości , spośród których niektóre są brzydko mówiąc liźnięte, ale są i te bardziej rozbudowane. - W tej książce można było zawrzeć więcej wątków, tylko wtedy trudno byłoby przez nią przebrnąć. Ja na przykład żałuję jednej rzeczy. Po długiej dyskusji w wydawnictwie, ze względów prawnych, nie zamieściliśmy samego pamiętnika. Myślę, że to jest dosyć istotne. W książce po prostu opisuję, jak on wyglądał i czytelnik bez dwóch zdań może się przekonać, że został on podyktowany. Bo jest w nim pewna niespójność, choćby pod względem stylu. - Po drugie są też takie opinie, które wskazują na to, że jest to lektura straszna, mroczna i przerażająca. Nie miałem takiego odczucia, a przeczytałem go chyba trzykrotnie. Pierwszy raz siedząc w sądzie, zajęło mi to chyba godzinę i nie było to ani mroczne, ani ociekające krwią. Powiedziałbym, że raczej śmieszne, a chwilami wręcz groteskowe, bo te opisy dokonań mordów były żałosne. - Potem czytałem wspomnienia Joachima Knychały, kolejnego seryjnego mordercy i dopiero tamte wyznania są wstrząsające. Ten człowiek z potworną precyzją opisuje każdy swój ruch - jak planuje miejsce, sprawdza ulice, wybiera którędy się oddali i jak to zrobi. Nie ma jeszcze tylko ofiary, bo ona jest mu akurat obojętna. Kiedy dochodzi do momentu, w którym chce popełnić morderstwo, wybiera sobie przypadkową osobę i opisuje, co myśli. Wyobraża sobie, że zaraz to nastąpi, że będzie leżało mięso, a on sponiewiera i zdepcze tę godność. Dokonuje tego morderstwa i to jest lektura wstrząsająca. W odniesieniu do pamiętnika Zdzisława, napisanego rzekomo przez niego, to są dwie różne sprawy. Czyli wiele wskazuje na to, że pamiętnik w dużych częściach został sfabrykowany. - Myślę, że w dużych częściach go sfabrykowano. Moim zdaniem powiedziano: Zdzisiu, napisz, my ci pomożemy, a jak sąd uzna, że jesteś wariatem, to Cię nie powieszą. On wierząc, że tak będzie, napisał to. W pamiętniku opisuje dosyć dokładnie, jak się nagle dzieje, że trafia na przesłuchanie przed sądem. Nawet nie wie, że ono się będzie odbywać. Jest zaskoczony, że oni mają ten pamiętnik, że go czytali i że on staje się koronnym dowodem jego winy. Mało tego tam jest mnóstwo takich niespodzianek. Na przykład wychodzi na jaw, że Sąd Najwyższy nie przeczytał właściwe akt sprawy, nie zapoznał się z nimi, a ten pamiętnik jest dla nich najistotniejszy. Przyznał się, no to wspaniale. Mamy sprawę zamkniętą. Dotknął pan tutaj ważnego problemu, bo chyba dobrze się stało, że Wampir czy też jak go pan nazywa Zdzisiu, został zestawiony choćby z "Frankestainem", bo zostaje wyostrzona różnica pomiędzy potencjalnym materiałem na zabójcę, a tym, kto w dużej mierze być nim by nie mógł, a jeśli już, to na pewno nie mordercą takiego kalibru. Chyba ten cały Zdzisiu na kata nie za bardzo się nadawał, prawda? - Moim zdaniem nie bardzo. Ja w treści wymieniam też Bogdana Arnolda i to też jest dosyć istotne. Arnold zgłosił się sam, bo już wiedział, że nie jest w stanie umknąć przed policją. On, podobnie jak Joachim Knychała, z niesamowitą precyzją opisywał to, co zrobił. Prawda jest taka, że w tym swoim mieszkanku na poddaszu zorganizował taką rzeźnię, że aż trudno to opowiedzieć. O ćwiartowaniu zwłok mówił tak, jak o pójściu na spacer. Jak do jego mieszkania weszli policjanci, którzy byli jednak zaprawieni, bo niejedno widzieli, to tam wytrzymywali po kilka minut i się zmieniali. Protokół pisali około 20 godzin, bo wychodzili i po prostu wymiotowali W pełni ich rozumiem. Też bym wymiotowała. - To na samą myśl o tym można wszystko zwrócić. Na Bogdanie Arnoldzie to, czego się dopuścił, nie robiło jednak żadnego wrażenia. To był człowiek absolutnie pozbawiony uczuć. On atakował prostytutki, a Joachim Knychała, z tego, co wiem, zupełnie przypadkowe kobiety. Dla niego sam akt morderstwa był spełnieniem, dawał mu satysfakcję Z drugiej strony chciał też trochę zagrać na nosie milicji. Chciał być najlepszy we wszystkim i w tym także. On nie mógł uwierzyć w to, że osławionym Wampirem z Zagłębia jest ktoś taki, jak Zdzisław Marchwicki. On opisywał wręcz, bo był obecny na procesie Zdzisława, że czuł do niego odrazę, bo ten zaprzeczał. Dla Knychały nie do pomyślenia było, że "takie coś" może być największym mordercą. Założył, że będzie w tym doskonalszy. Jego ostatnią ofiarą była szwagierka, a opis tego, jak doszło do tego zabójstwa, jest naprawdę wstrząsający. Powiedzielibyśmy: chore. Ale tak działa umysł chorego człowieka Wnika pan w takie rozumowanie mordercy? Składa pan to w jakąś całość? - Nie, bo nie jestem psychiatrą. Ale mim wszystko "grzebie" pan w tych wszystkich sprawach. - Tak, ale zdaję się to traktować dość po wierzchu. Tutaj znacznie więcej mówię niż napisałem. Tak, więcej pan mówi, ale niektóre fragmenty w książce zostały zawarte, między innymi te bardziej wymowne. - Pamiętam, że po tej "Czarnej Wołdze" pisałem trochę postów na Facebooku i opisywałem historię Arnolda. W połowie strony stwierdziłem, że to się nie nadaje do publikowania i wszystko skasowałem, bo to było trochę zbyt makabryczne. Trochę za daleko. Przyznaję, że były trzy momenty w tej książce, kiedy ją odkładałam, ale potem i tak do niej wracałam. - Aha... Tak, ale nie w tym znaczeniu , że pan coś źle napisał. - Że było strasznie? Tak, dla mnie tak. Dlatego, że ja wszystko przetwarzam, wtłaczam w swój mózg i on w pewnym momencie sygnalizuje: "dosyć". - A ja właśnie starałem się, żeby nie było tak szokująco. Być może to jest efekt odbioru książki, inna wrażliwość - Być może, bo wcześniej była książka Grażyny Starzak i tam zostały zamieszczone nawet zdjęcia zwłok. Niektórzy wręcz się czymś takim upajają . - Tak, tylko myślę, że gdzieś jest granica. W pewnym momencie zrobiła się totalna wolność. Była nawet taka gazeta, nosiła tytuł "Zły" i sprzedawano ją w kioskach. Zamieszczano tam zdjęcia z egzekucji i z sekcji zwłok. Taka makabra. Chyba dość szybko w jakiś sposób ją ocenzurowano i wydawca dostał zakaz publikacji, bo trzeba przyznać, że zawsze znajdzie się trochę dewiantów, którzy się tym bawią. Myślę, że nie w tym mamy sens opisywania tego przypadku. Tu nie chodzi o to, żebyśmy epatowali tymi makabrycznymi scenami. Bo ten, kto pisze, może mieć inny zamysł niż ma odbiorca i czasem dochodzi do przekroczenia tej cienkiej czerwonej linii. - Tak, a już czasem strach pomyśleć, że jakiś wariat może pomyśleć, że on teraz będzie jeszcze lepszy. Na pewno. Ale wróćmy do samego Wampira z Zagłębia. Jakby się potoczyła jego historia, gdyby wśród ofiar nie było bratanicy Edwarda Gierka? - Myślę, że nie miało to zupełnie znaczenia. Nie miało? Ja myślę, że miało. - Moim zdaniem nie. Gdyby popatrzeć, z jakim rozmachem było już prowadzone całe śledztwo i jakie środki zostały zaangażowane przed morderstwem Jolanty Gierek , to było to samo. Może była większa determinacja, chciano bardziej się wykazać.