Kiedyś było tak, że jak się wysiadało w Radomiu na dworcu i schodziło w cuchnące flaczydła przejścia podziemnego, to mógł podejść na przykład dres i zapytać: "Przepraszam, czy to nie ty wp***doliłeś mi tu wczoraj wieczorem? Bo byłem pijany i nie pamiętam, a pragnę zemsty". Serio. Mnie tak kiedyś dresisko pewne zaczepiło. Powiedziałem dresisku, że bardzo mi przykro, ale to, co poradzić, nie ja - i patrzyłem, jak na jego twarzy maluje się wielki zawód. - Bo ja już godzinę szukam - pożaliło się dresisko. Mordę miało smutną, poszarpaną, łeb tasakiem chyba golony i capiło wczorajem. Cały Radom capił wtedy wczorajem. Teraz jest trochę inaczej. Teraz jak się wysiada na radomskim dworcu i schodzi się do przejścia podziemnego, to to przejście jest - co prawda - tak samo ciemne, dołujące i pociągnięte kupą jak dawniej, ale od paru lat znajdują się w nim plastikowe pawilony, które w widzie projektantów zapewne miały być eleganckie. Postęp, rozumiecie. Zmiany. Rewitalizacja. Europa. Te pawilony zapewne miały uestetyzować jakoś to przejście, ale tak naprawdę to robią tu za symbol niemocy i raczej niczego innego. Kiedyś widziałem, jak o jeden z tych pawiloników czochrał się pupą pan żul. Po prostu - czochrał się. Na brodatej twarzy odmalowywały mu się błogość i zachwyt. Roztaczał wokół siebie woń gorgonzoli leżącej długo na słońcu, ale był od tego czochrania - widać - szczęśliwy. No więc w sumie, koniec końców, do czegoś tam się te pawiloniki przydały, ale wszczepianie estetyki na dworzec kolejowy w Rzeczpospolitej Polskiej może się kojarzyć z sadzeniem palm w Murmańsku. Fajnie, ale nie ten klimat. Estetyka się w Polsce nie przyjmie tak samo jak palma w Murmańsku. Radom nie jest w Polsce wyjątkiem. Ani w jedną, ani w drugą stronę. Ani na dobre, ani na złe, znajdę wreszcie moje szczęście, czy jak tam to szło. Dworzec. Tak się zaczyna i kończy Radom No i cóż począć, z dworca wyciurkują ludzie z tymi swoimi walizkami na kółkach, kółka im się urywają na tych wykrociskach, kółka w błocku grzęzną, bo coś tu się buduje, już chyba wszyscy zapomnieli co, odwieczny plac budowy, jak było na początku, teraz i zawsze. No więc grzęzną ci podróżni nieszczęśni w tradycyjnym polskim błocie, bo przecież tradycją Polska stoi; chlebem i solą Radom co prawda nie wita, ale za to błotem, alleluja. No ale i tak nie jest już tak jak kiedyś, bo kiedyś to podróżni przechodzili pomiędzy szpalerem łysych, którzy mordy pogardliwie wykrzywiali i oglądali tych ciurkających podróżnych jak niewolników na targu i zastanawiali się w duszach swoich, któremu skroić bagaż, piter, kurtkę i buty - i puścić boso w Radom, miasto precyzji - bo tak brzmi oficjalne motto miasta... Serio. Kiedyś tak było. Teraz już nie jest. Teraz jest mniej więcej spokój. Radomscy taryfiarze - czyli rada miejskich mędrców - twierdzą, że łysi wyjechali do Irlandii i Wielkiej Brytanii i tam teraz tachają europalety albo myją naczynia. Albo próbują gangsterzyć. Podobno następny film Guya Ritchiego ma być o polskiej mafii wLondynie. Łer jest ku**a maj mani madafaka, łer is k**wa maj mani giw mi ku**a maj madafakin ku**a mani bek ej ty ku**a ch**u za**bany pedale faken cwelu ci zara z trepa wyjade to ku**a od razu ju mi giw mi maj mani ku**a cwelu ju anderstend ty ku**o? Dont fok łiw mi ku**a czaisz? * Chciałbym opisać punkt, w którym kończy się Radom, jak się jedzie na Warszawę, ale rzecz polega na tym, że się nie kończy. Radom płynnie przechodzi w Warszawę. Różni się od Warszawy wizualnie mniej więcej tak, jak Ukraina różni się wizualnie od Rosji. Czyli się nie różni. Za oficjalną tabliczką z oficjalnie przekreśloną nazwą miasta nic tak naprawdę się nie kończy. Bezładna zbieranina magazynów, hurtowni, ceglanych bud zwanych salonami trwa sobie w najlepsze, tyle że samochody prują między nimi już nie osiemdziesiątką, tylko sto pięćdziesiąt, a kto może więcej - ten więcej. Przypomina to wszystko spauperyzowaną wersję Ameryki rzuconą gdzieś w eurazjatycki step. No, ale miała być Ameryka, to jest Ameryka. Roadkill grill i włochaci truckersi, szyldoza i słoniowacizna. Łatwiej powiedzieć, gdzie w Warszawie zaczyna się Radom, a zaczyna się już na południe od Ronda Dmowskiego. Dworzec, Puławska - to wszystko to już Radom. Tylko że zgigantowacony. Podkręcony. Siłacze na ulicach są x razy więksi, ulice x razy bardziej nieprzytulne, bo asfaltu jest x razy więcej, a centra handlowe mają x razy większą przepustowość - ku chwale ojczyzny, tak nam dopomóż Bóg i wszyscy święci. Amen. Bo mało rzeczy mnie tak bawi, jak Warszawa przypieprzająca się do Radomia i polewająca z niego. I nawet nie chodzi o to, że Warszawa jest Radomiem Europy (choć jest), ale o to, że nawet niezależnie od ogólnoeuropejskiego kontekstu Warszawa jest po prostu dokładnie tym samym, czym Radom. Niczym się od niego nie różni poza skalą. Ma na swoim cielsku wszystkie blizny, krosty, pypcie i wągry Radomia. Bo Warszawa jest esencją Polski, gigantyczną kostką rosołową z napisem "Polska instant" na opakowaniu. Radom też, tylko mniejszą. "Tu jest Polska", jak to wyje księdzo-polo po ambonach, jak skowytają po wiecach PiS-u i na marszach nacjonalistów. No tak, tak, tu, w Radomiu, jest Polska, i tak samo, jak cała reszta kraju, Radom jest zarazem obciachowy, buracki, pretensjonalny, przerażający, nieogarnięty, wzruszający, przy nadziei, cwaniacki, wrażliwy na swoim punkcie i kombinujący. Jednocześnie zmęczony i pełen pałera, głupi jak but i niesamowicie kumaty, zapadnięty w sobie i próbujący się jakoś urządzić. I, kurwa, lepiej sobie radzący, niż sam o sobie myśli. Tak samo jak Polska. * Nie ma to tamto, w Radomiu też jest hipsterka. A jak. Jak w Warszawie. Wąskie spodenki, koszulki z dekoltem i rozpięte koszule. Włosy na Wehrmacht albo koki i bródki. Hipsterskich knajpek też jest kilka, poutykane są gdzieś pomiędzy rozkładającymi się kamienicami. Półdzika interwencja w przestrzeń, która umarła, bo jej nikt nie podlewał. W tych kamienicach mieszkają panowie Januszowie, Zbigniewowie i Bodzie. Hipsterka niczym się od nich nie różni. Poza naskórkiem. Kość z kości, krew z krwi. Kiedyś widziałem, jak któryś z panów Januszów wylazł na balkon, pod którym siedziała rzeczona hipsterka, jarała szlugi i puszczała jakąś nikomu nieznaną muzykę z ajpadów. Pan Janusz najpierw z wysokości pierwszego piętra zjechał hipsterkę w niewybrednych słowach, że za głośno puszczają (albo może, że za bardzo nieznana jest ta muzyka, kto wie), na co hipsterka mu odpowiedziała w tonie podobnym. Żeby spadał w podskokach, nie fikał i ogólnie nie nudził. Nie było w tym nic hipsterskiego. To było kibolsko-dresiarskie. Opadła z hipsterki ta cała wrażliwo-przemądrzalska estetyka. Radom przez nich przemówił. Polska przez nich przemówiła. Prawdziwopolskość. To byli Prawdziwi Polacy, z tymi wszystkimi ku**ami na ustach. Z tym całym "jak ci tam wleze na ten balkon to ci jaja urwe" na pseudohipsterskich wargach byli jak husaria, jak nasi chłopcy w Iraku i w Afganistanie, jak czterej pancerni i pies, jak Kmicic i Skrzetuski na Kasztance przy kaszance, jak szary strzelca strój, jak papież z Wadowic trwalszy niźli spiże, jak Adam Małysz dosiadający wierzchem Roberta Kubicy, jak Mieszko I i II razem, jak Maria Skłodowska, która, żeby zrobić karierę naukową i dać się napromieniować, musiała wyjść za Francuza, jak Maria Konopnicka, która musiała napisać Rotę, żeby się wszyscy patrioci od niej odwalili pozwolili spokojnie bzykać z koleżanką, jak ksiądz Benedykt Chmielowski, który życie znał i zakładał, że inni też znają, w związku z czym w swojej sarmackiej encyklopedii nie opisał konia, bo po cholerę, jak i tak każdy wie, jak wygląda koń. Za to opisał psiogłowca i wielbłądo-rysia, bo jeśli chodzi o psiogłowca i wielbłądo-rysia, to jednak nikt nie wie, jak wyglądały, więc bardziej warto. Tu jest Polska w każdym razie Tu jest Polska, więc zwyzywany na własnym balkonie pan Janusz poleciał w kapciach do mieszkania. Hipsterzy wiedzieli, że na tym się nie skończy, tu jest Polska, więc nasłuchiwali uważnie, co też dalej będzie. Ale nic nie było słychać. Ot, woda się w elektrycznym czajniku zaczęła gotować, bo bulgotało. I sekundę po tym, jak zabulgotało, wyskoczył pan Janusz z powrotem na balkon z tym plastykowym czajnikiem w ręku, kabel z kontaktu wyjęty za nim jak ogon koński powiewał (wszak equus polonus et cetera) - i wylał cały ten wrzątek na dół. Pod radomskie niebo wzniosło się wycie poparzonych hipsterów i triumfalny rechot pana Janusza. Rechot długo nie trwał, bo wycie szybko przerodziło się w ku**owanie, a hipsterzy rzucili się - o mój polski boże - na rynny! Wspinać się na górę, bić pana Janusza, ściągnąć go z balkonu! Na lance nadziać, na sztachety, na bruk! W błoto! I hyc-hyc-hyc - po tych rynienkach! To dopiero fantazja ułańska od Wisły do Gdańska, od Wisły do Gdańska! Jak Czarniecki do Poznania po szwedzkim zaborze rzucił się przez morze, tak hipsteroidy, jak małe małpki, zaczęły się po rynnach w górę piąć! Nie pomyśleli, że można drzwiami, zresztą - może pomyśleli, ale co: drzwi oblegać? Jak Szwed Jasną Górę? Polak nie od oblegania, Polak w polu mocny, jak Somosierra to Somosierra! Atak i heja! Od Kircholmu do Lenino, od Chocimia do Nangar Khel, madafakaz! Czy widzisz ten balkon na szczycie? Tam wróg twój się kryje jak szczur! Musicie, musicie, musicie za kark wziąć i ściągnąć go w dół! Już tam pan Janusz się kijem od szczotki broni, już tam żona nagina w dół słoikami pustymi, co to sobie na przetwory przygotowała, ale co tam przetwory, kiedy trzeba życie ratować! Już synkowie też na balkon wyleźli, a nie ułomki, kształty na siłce robione, przeżarte na wylot karnityną, nabuchodonozoryną, hatszepsutyną i sardanapaliną. I dawaj - rynnami trząść, hipsterów z nich strącać, dawaj - jeden z trzepaczką do dywanów, drugi z ubijaczką do piany wychylać się i lać hipsterów po ramionach, po koszulach, po koszulkach z dużym wcięciem, po chudych du**ch w wąskich spodenkach. Na ulicy ludzie przystawali, komórkami sobie filmowali, robili zdjęcia. Dopiłem latte i wyszedłem na Focha, a potem na Żeromskiego. * Dookoła panuje kostka Bauma i płyty chodnikowe bez wieku. Na chodnikach kobiety handlują warzywami i sznurówkami. Kamienice są ciężkie i brudne. Kościoły wybudowane w latach osiemdziesiątych mają kształty rodem z najciemniejszych głębin kiszek i wyglądają w swoim przerośnięciu, jakby ich projektanci cierpieli na kompleks małego przyrodzenia. Im bardziej się do nich zagląda, tym bardziej nie ma w nich żadnego bóstwa. Życie jest formą istnienia białka i w zasadzie tym się różni od nieżycia, że zależy nam na tym, by się różniło. Rządzi toporność. Krzyż i topór. Krzyżtopór. Jak wszędzie indziej w Polsce. Rządzi nieznośna ciężkość bytu, nieznośna ciężkość siat i toreb z warzywniaków i galerii handlowych, ciężkość spalin samochodowych, ciężkość dowcipu i pomyślunku księży na ambonach, policjantów w sukach, rajców w ratuszu, ciężkość winy i kary, którą noszą w sobie chyba wszyscy, którzy po tej kostce Bauma człapią. Ciężkość, toporność, przybrudzenie i gdzieniegdzie statek kosmiczny z innej planety: jakaś stacja benzynowa, w której wszystko pachnie dyskretnym fiołkiem i zamyka się/otwiera z dyskretnym szumem, jakiś multipleks, w którym czuć popcorn, a dywany są miękkie jak chmury, galeria handlowa, w której jest HaEm i szejk mango z McDonalda. Ale potem znów trzeba wyjść na zewnątrz i patrzeć na te wszystkie szyldy malowane gó**em rozmaitem, na tę porażkę ogarnięcia przestrzeni przez Naród Polski, który przestrzeni ogarniać nie potrafi i trzeba to głośno powiedzieć. Dlatego Polska, a w niej Radom, estetyzują się w najlepsze, ale indywidualnie. Każdy z osobna. * Ech, w końcu, po tylu latach, po wręcz smoleńskim pieprzniięciu o grunt w latach dziewięćdziesiątych, to miasto zaczyna nabierać kształtu. Serio. Zaczyna pojawiać się forma, której to miasto (nie bardziej zresztą niż cały kraj) rozpaczliwie potrzebowało. Jakoś się zaczynał Radom powoli unosić nad samym sobą. Nabierać odrobiny tej lekkości, której tak mu potrzeba. * Ech, rany. Przecież wiadomo, co będzie i jak to będzie. Tu nic się nie zmieni w taki sposób, że pewnego dnia obudzimy się i nagle nie poznamy tego kraju. Że będzie jak w Niemczech. Jak w Austrii. Jak w Holandii. Jak w Anglii czy we Francji, co to podobno Polskę zdradziły i - jak twierdzi taksówkarz pan Władek, co to stoi w Radomiu pod dworcem - jeszcze się cieszyły. Tu jest Polska, tu jest Radom, tu jest Warszawa, łotewer, i przyszłość tych miejsc już w nich jest. Są już jej zalążki. Tu naprawdę Jezus nie posłucha, jak go błaga lud, nie machnie bródką i nie stanie się żaden cud. Jesteśmy skazani na samych siebie. Nie ma co się pod nikogo podpinać, bo i tak nic to nie da. To wszystko będzie nadal wyglądało tak, jak wygląda, tyle że - być może - będzie trochę bardziej wyrafinowaną kreską rysowane. Tak samo będzie w Radomiu, jak i wszędzie indziej w Polsce. * W stosunku Polski do Radomia widać ten odwieczny polski kompleks, polegający na podziwianiu Zachodu - czyli tego, czym by się chciało być, i pogardzaniu Wschodem - czyli tym, czym się - cóż poradzić - jest. Czyli samym sobą. Polska leje z Radomia, bo Radom jest nią, jest Polską do szpiku kości - i polewając z Radomia, Polska polewa z samej siebie. Lanie z samego siebie, owszem, uchodzi za piękny autodystans, ale tylko wtedy, gdy robi się to świadomie. A Polska nie robi tego świadomie. Polska wbiła sobie do swojego głupawego łba, że jest od Radomia w jakikolwiek sposób lepsza. To dopiero jest beka. Ej, Polska. Nie jesteś. Jesteś dokładnie tak samo kiepska. Ziemowit Szczerek Tekst ukazał się w najnowszym numerze Ha!Artu pod redakcją Kai Puto, Aleksandry Małeckiej i Jana Bińczyckiego, poświęconym nurtowi gonzo. Wśród autorów między innymi Hunter S. Thompson, Roberto Saviano, Lester Bangs i Oscar Zeta Acosta.