Prof. Grzegorz Ekiert jest członkiem komitetów doradczych Ośrodka Naukowego Badań Społecznych w Berlinie (Wissenschaftszentrum Berlin fur Sozialforschung) i Klubu Madryckiego. Należy także do Grupy Inicjatywnej Concilium Civitas, forum polskich naukowców pracujących na zagranicznych uniwersytetach.Robert Walenciak, "Przegląd": Przed światem stają coraz poważniejsze problemy, a ekipy, które mają je rozwiązywać, są coraz mniej poważne. To przypadek? Prof. Grzegorz Ekiert: - Świat jest po prostu na wielkim zakręcie. Taka sytuacja zdarza się nieczęsto, prawdopodobnie raz na 100 lat - wszystkie drogowskazy, które regulują ruch, nagle zaczynają się kręcić w koło i nie ma jasnych odpowiedzi na podstawowe pytania i dylematy, z którymi mierzą się i politycy, i uczeni. To widać nie tylko w Europie, ale też w Ameryce, na Wschodzie. Jest to moment ogromnych niepewności i często nietrafnych czy przypadkowych decyzji. - Socjolodzy nazywają to "momentem madness", szaleństwa, kiedy zaciera się granica między racjonalnością a emocjami. Żyjemy w okresie wielkiego przyśpieszenia oraz gigantycznej transformacji ekonomicznej i technologicznej. Podobna transformacja miała miejsce w XIX w. Wielcy socjolodzy i filozofowie zastanawiali się wtedy nad jej naturą, próbowali zgadnąć, jakie są motory tej zmiany i w którą stronę świat zmierza. Od Marksa po Durkheima. Dziś sytuacja bardzo przypomina tamtą. Świat się zmienia dramatycznie szybko i nie bardzo wiemy, dokąd idzie. OK, tego nie wiemy. Ale dlaczego w takiej sytuacji stawiamy na czele nie najlepszych, ale średniaków, ludzi niezbyt lotnych? - Jest różnie w różnych miejscach. To, że Donald Trump jest niekompetentnym politykiem, nie znaczy wcale, że w sferach rządzących Ameryki nie ma bardzo inteligentnych i mądrych ludzi. Tak samo w Europie - to, że mamy kilku premierów poniżej średniej, nie znaczy, że nie ma tu potencjału intelektualnego ani mądrych polityków. Tak w demokracjach bywa, że dochodzi do wypadków przy pracy i czasem są wybierani ludzie, którzy z rozmaitych powodów do pełnienia funkcji się nie nadają. Wydaje mi się jednak, że stoją przed nami większe wyzwania niż tylko wybór kompetentnych liderów. Jakie? - Nie mamy wciąż odpowiedzi na to, w jaki sposób powinniśmy zmieniać społeczeństwo i dostosowywać instytucje polityczne i ekonomiczne do zmieniających się czasów. Tu liderom musi przyjść z pomocą jakaś pogłębiona refleksja filozoficzna, potrzebne są analizy socjologiczne i politologiczne pokazujące, co jest ważne, co mniej ważne, jakie są konsekwencje różnych decyzji i zmian. Sami politycy tego nie wymyślą. Parę tygodni temu miałem przyjemność odbyć dłuższą rozmowę z Angelą Merkel. Zapytałem, jakie według niej są ważne źródła kłopotów we współczesnych demokracjach. I co panu odpowiedziała? - Ona twierdzi, że zmiany, które następują w różnych dziedzinach życia społecznego, są tak szybkie, że wymykają się spod kontroli decydentów. Wyzwania, które pojawiają się w poszczególnych sferach życia, wymagają podejmowania szybkich decyzji. Tymczasem zasiedziałe, tradycyjne instytucje demokratyczne zwalniają ten proces. Zanim dana sprawa przejdzie przez wszystkie komitety, zostanie przegłosowana przez parlament i obroni się przed pozwami sądowymi, mijają dwa-trzy lata. Angela Merkel uważa, że niezadowolenie z demokracji, które widzimy, w dużej mierze wynika z tego, że nasza demokratyczna machina działa wolno jak ślimak. Może więc powinniśmy zreformować instytucje demokracji, żeby je przystosować do szybszego podejmowania decyzji? - Te instytucje wyewoluowały w długim okresie historycznym i adaptowały się do zmieniających warunków. Możemy więc założyć, że mamy w miarę dobry system instytucji - szczególnie w porównaniu z systemami autorytarnymi - dający możliwość reprezentacji różnych interesów i wyposażony we w miarę transparentne mechanizmy podejmowania decyzji i rządzenia. Nie znaczy to jednak, że demokracji nie można zmodernizować ani zreformować. Ale nie bardzo wiemy jak, trudno sobie wyobrazić, czym można by zastąpić dzisiejsze instytucje demokratyczne. Orbán mówi, że powinna to być "demokracja nieliberalna". Podobnie wypowiadają się Putin i Erdoğan. - Demokracja nieliberalna to oksymoron. Nie istnieje rzeczywista demokracja bez praw i wolności obywatelskich, czyli zasad liberalnych. Wrogowie demokracji, tacy jak Putin, Erdoğan czy Maduro, zaakceptowali to, czego autokraci przez większość XX w. nie akceptowali - wybory jako mechanizm, który jest ważny, żeby legitymizować władzę autorytarną. "Demokracja nieliberalna" to kolejna "demokracja ludowa", która z rzeczywistą demokracją ma niewiele wspólnego. A który system jest bardziej efektywny? W "demokracji nieliberalnej" nie ma wymaganych przez liberalną bezpieczników, które spowalniają działanie. - Jeśli pan się zastanowi, w jakim stanie jest gospodarka rosyjska czy turecka i jakie świadczenia społeczne oferują obywatelom te państwa "dobrobytu", odpowiedź na to pytanie będzie prosta.