Katarzyna Pruszkowska: Pani mama jest Ukrainką, tata - Polakiem. Dzieciństwo spędziła pani na Ukrainie. Jak znalazła się pani w Polsce? Nina Wertz: - Przyjechałam do Krakowa, żeby uczyć się w szkole muzycznej drugiego stopnia. Miałam wtedy 16 lat, język polski znałam z kościoła i książek, mój ojciec o to dbał. Gorzej było z mówieniem. W Polsce mieszkał wtedy mój starszy brat, dostawał stypendium dla uzdolnionych i wystarał się o takie samo dla mnie. Kiedy przyjechałam okazało się, że fundacja, która przyznała stypendium, przestała istnieć. Myślałam, że będę musiała wrócić na Ukrainę, ale pomogli nam obcy - wtedy - ludzie, którzy prowadzili kawiarnię w podziemiach szkoły. Kiedy dowiedzieli się, że mój brat nie zdoła utrzymać i siebie, i mnie, zaproponowali, że się mną zaopiekują. Pani Grażyna Motylska zaprosiła mnie do swojego domu, choć jej rodzinie nie było łatwo. Przez rok spałam z jej córką w jednym łóżku, bo rodzina była liczna, a przestrzeń ograniczona. Moje pierwsze kroki w Krakowie mogłam postawić właśnie dzięki niej. Pani rodzice zostali na Ukrainie? - Tak, nadal tam mieszkają. Co prawda w zachodniej części, gdzie nie są prowadzone żadne działania zbrojne, ale tam również ludzie odczuwają skutki konfliktu. Ekonomiczne? - Przede wszystkim, chociaż nie tylko. Jeszcze niedawno dolar kosztował 8 hrywien, dziś kosztuje ponad 20, co wpłynęło na zarobki - kilka miesięcy temu moja mama zarabiała 200 dolarów, teraz ledwie 70. To oczywiście nie przekłada się na spadek cen produktów, przeciwnie. Ludzie masowo wykupują cukier, mąkę, kasze. Nie dlatego, że boją się, że ich zabraknie. Dlatego, że jutro te produkty mogą być cztery razy droższe. Poza tym część przychodów przeznaczana jest na armię - w przypadku mojej mamy to 1 proc. dochodów. Orócz tego oddaje państwu 15 proc. swojej emerytury - dlatego, że nadal pracuje. - Na Ukrainie zrobiło się biedniej, ale ludzie jakoś sobie radzą. Myślę, że to dlatego, że nauczyli się, że niczego nie wolno marnować. Mój tata, kiedy mnie odwiedza, dziwi się jak w Polsce marnuje się jedzenie. Z każdego spaceru przynosi jabłka, śliwki, gruszki, które zbiera z przydrożnych drzewek. "Gałęzie aż się uginają od owoców, część już spadła i zgniła. Jak można tego nie zbierać?" - pyta. Sądzę, że to właśnie dzięki takiej zaradności ludzie na Ukrainie sobie jakoś radzą. Każdy ma jakąś grządkę, jakieś drzewko. Jakie są inne skutki konfliktu? - Na pewno ogromny niepokój w rodzinach, które zostały rozdzielone - część mieszka na zachodzie, część na wschodzie. Słyszałam historie osób, które straciły bliskich - nie w wyniku walk, ale z powodu zawałów serca. Wszędzie panuje nerwowa, bardzo ponura atmosfera, ludzie często nie wiedzą, co dzieje się z ich bliskimi. Oczywiście nie jest tak, że nagle telefony przestały działać i łączność została zerwana. Można zadzwonić, ale to nie znaczy, że można się dowiedzieć, jak naprawdę czują się bliscy. Jeszcze niedawno można było zadzwonić do znajomych na Krym lub do Doniecka, a oni mogli swobodnie komentować nową rzeczywistość. Ale z czasem zaczęli unikać odpowiedzi na pytania, bo słyszeli, że są podsłuchy, że pobito kilka osób, które krytykowały nową władzę. Czy łatwo jest wyjechać z terenów, na których toczą się walki? - Zależy skąd. Są tereny, z których nadal można wyjechać, ale nie każdy chce. Ci, którzy się na to decydują, dostają skromne schronienie, choćby w bursach czy akademikach. Problem w tym, że często nie mają za co żyć, bo niekoniecznie znajdują zatrudnienie. Rezygnują z pracy, opuszczają swoje gospodarstwa i muszą ułożyć sobie życie na nowo, zwykle w dużo gorszych warunkach. Nawet jeśli mają jakieś oszczędności, pieniądze szybko się kończą. To trudna sytuacja i trudny wybór: z jednej strony można zginąć od kul, z drugiej - z głodu. - Są też miejsca, na przykład Donbas, z których nie można już wyjechać. Znajomi zastanawiali się nad wyjazdem, ale zdecydowali, że zostają, bo ojciec miał na miejscu dobrą pracę. Później w Donbasie rozpętała się regularna wojna, ludzie przestali pracować, koczują między schronami. Ale teraz o wyjeździe nie ma już mowy. Ludziom, o których opowiadam, jest szczególnie trudno, bo muszą ukrywać swojego 18-letniego syna, który wcześniej studiował w Kijowie. Separatyści z chęcią wzięliby go do siebie, na zasadzie: "idziesz z nami albo kulka", więc rodzice robią co mogą, żeby chłopak nie musiał do nich dołączyć. Kogo najczęściej powołują? - Teraz biorą właściwie wszystkich sprawnych fizycznie mężczyzn, tylko studenci studiów dziennych nie muszą, na razie, walczyć. Najwięcej idzie 30, 40-latków. Na Ukrainie, szczególnie w mniejszych miejscowościach, ludzie wcześniej zakładają rodziny, więc często jest tak, że 30-letni mężczyzna ma troje malutkich dzieci. Żona zostaje sama, a on idzie walczyć i nie wie, kiedy wróci. I czy wróci. Oczywiście nie jest tak, że walczy się nieustannie, mężczyźni się rotują - jedni jadą, inni wracają. Ale mój znajomy, z którym wychowywałam się na jednym podwórku, już cztery razy był w rejonach najcięższych walk. Konflikt trwa już długo. Co myślą o nim mieszkańcy Ukrainy? - To samo pytanie zadałam mojej mamie. Powiedziała mi, że ludzie są już przede wszystkim bardzo zmęczeni. Część walczy, bo poddanie się i oddanie spornych terenów może doprowadzić do walk o kolejne. Ale w miejscach, gdzie toczą się najgorsze walki, ludzie mówią: "Po co to? Niech zabierają, co chcą i niech dadzą nam już święty spokój". Kiedy na Wschód pojechali ukraińscy żołnierze wielu ludzi mówiło: "Ukraińcy przyjechali, dali nam chleb, dali mydło". Ale nie mówili: "O, to przyjechali nasi". - Poza tym propaganda, która tworzy sztywne podziały, jest nadal bardzo silna. Znam rodzinę, w której mama mieszka w Rosji, a córka na wschodniej Ukrainie. Matka w telewizji widzi jedno, córka mówi drugie i ciągle się kłócą. Sama sporadycznie oglądam rosyjską telewizję, stosuje się w niej prymitywną manipulację, ale, jak widać, skuteczną. Np. pokazują reportaż ze wschodu, ludzie opowiadają w nim, że właśnie zostali ostrzelani. Nie mówią, przez kogo, ale rosyjski dziennikarz zaraz dodaje, że oczywiście przez Ukraińców. - Czasem rzeczywiście trudno ustalić fakty, ale nie trzeba niczego dopowiadać. Ludzie siedzą w schronach, słyszą świst kul, ale nie będą przecież wychodzić z ukrycia i ryzykować, że dostaną kulkę w głowę tylko dlatego, żeby ustalić kto akurat strzela. Więc można po prostu powiedzieć, że znowu były walki. Bez wskazywania palcem tego, kto rzekomo zaczął. Ma pani na Ukrainie rodzinę, znajomych. Wierzą w szybki koniec walk? - Chcieliby szybkiego końca. Chcieliby żyć w pokoju, normalnie. Modlą się o to. Pytają "Kiedy to się skończy?". Bóg jeden to wie. Wydaje się, że Majdan, od którego zaczęły się walki, był dla Putina tylko pretekstem, by wejść na Ukrainę. Na wschodzie kraju za szybko pojawiło się rosyjskie wojsko, żeby można było uwierzyć, że to była całkowicie spontaniczna akcja. Skończy się więc wtedy, kiedy Ukraińcy, a może i Rosjanie (bo nieśmiałe głosy protestów zaczynają w Rosji również rozbrzmiewać) zdołają zmusić Putina do odwrotu, albo wtedy, kiedy Putin osiągnie swój cel. Miejmy nadzieję, że to pierwsze...