Michał Kucharczyk: Chcę wrócić do Legii, żeby się z nią godnie pożegnać
- Są dwa momenty, które nie dają mi spokoju: tytuły mistrzowskie z 2015 i 2019 roku. Daliśmy się wyprzedzić najpierw Lechowi, później Piastowi. Za każdym razem na własne życzenie. To mnie boli do teraz - mówi w rozmowie z Interią pomocnik Pogoni Szczecin, Michał Kucharczyk.
Gdyby ogłoszono plebiscyt na twarz dekady Legii Warszawa, miałby spore szanse na końcowy triumf. Pojawił się przy Łazienkowskiej latem 2010 roku, cztery dni po zakończeniu budowy nowego stadionu. Zakładał koszulkę z L-ką nieprzerwanie dziewięć lat - przez jakiś czas jako "Kuchy King". Zdobył w tym czasie pięć tytułów mistrza kraju, sześć razy wygrywał Puchar Polski. Trafiał do siatki w fazie grupowej Ligi Mistrzów i Ligi Europy.
W połowie ubiegłego roku podpisał kontrakt z rosyjskim Urałem Jekaterynburg. To była jego pierwsza i jak na razie jedyna emigracja. Odszedł za darmo, niespodziewanie dla samego siebie. Czuł się z Legii wyrzucony i nie krył z tego powodu rozgoryczenia. Zanim doczekał się podziękowań, w suchym komunikacie poinformowano tylko, że jego kontrakt nie został przedłużony. 349 oficjalnych meczów, 71 bramek, 58 asyst - gdyby ktoś dociekliwy zapytał...
Dzisiaj słyszymy, że ta historia - z pozoru zakończona - wciąż czeka na swój ostatni rozdział.
Łukasz Żurek, Interia: Wydawało się, że znikasz na dłużej niż rok.
Michał Kucharczyk: - Wyjeżdżając za granicę, też byłem przekonany, że zostanę tam nieco dłużej. W ciągu ostatniego roku sytuacja na świecie mocno się jednak zmieniła. Pandemia koronawirusa zmusiła mnie do tego, żeby wrócić do Polski. W Rosji mieszkałem samotnie, ciężko mi było bez żony i dzieci. Byłem bliski podpisania nowego, dwuletniego kontraktu. Po dłuższej rozmowie z najbliższymi postawiłem jednak wracać.
Kiedy leciałeś do Rosji, twój starszy syn miał niecałe dwa lata. Żona była w drugiej ciąży...
- Półtora miesiąca po podpisaniu przeze mnie kontraktu z Urałem urodził mi się drugi syn. To miało bardzo duży wpływ na moją późniejszą decyzję o powrocie. Rodzina jest najważniejsza, w takim momencie pieniądze się nie liczą.
Czułeś od początku, że Jekaterynburg to nie jest twoje miejsce na ziemi?
- Nie, nie, nie. Ten roczny pobyt tam wspominam bardzo dobrze. Pierwsze pół roku przez kontuzję nie było dla mnie udane. Ale zaaklimatyzowałem się w nowym miejscu bardzo szybko. Szybko znalazłem też kontakt z innymi zawodnikami. Wiosną byłem zadowolony, bo regularnie grałem. Może minusem było to, że nie miałem liczb, ale to akurat nie zależało tylko ode mnie.
Rosja to kraj kontrastów i osobliwości. Zdążyłeś je zauważyć poza boiskiem?
- Od razu przypominam sobie samochody jeżdżące po Rosji. To było dla mnie wielkie zaskoczenie Na polskich drogach takie auta na pewno nie miałyby prawa bytu. Nie przeszłyby po prostu przeglądów technicznych.
To ciekawostka. Nie wspominał chyba o tym żaden polski piłkarz, który miał okazję tam pomieszkać...
- Widać było na każdym kroku różnice między klasą zamożną a klasą biedną. Dawniej te podziały były pewnie bardziej wyraźne. Teraz powoli do głosu dochodzi tak zwana klasa średnia i ten krajobraz będzie się zmieniał na lepsze. Może akurat w moim mieście kontrasty nie rzucały się tak bardzo w oczy, ale w innych regionach były dostrzegalne. Wszędzie jednak czułem się bezpiecznie, nie spotkała mnie nigdy jakaś nieprzyjemna sytuacja.
Dawid Janczyk i ja to całkowicie dwa różne przypadki. On, jak mówi, przez samotność zajrzał do kieliszka, do butelki. Mnie się to nigdy nie zdarzyło.
Czasem niebezpieczeństwo czyha w czterech ścianach. Dawid Janczyk w Moskwie też czuł się źle bez rodziny. Dzisiaj mówi w wywiadach, że od tamtej samotności wszystko się zaczęło - przegrał w życiu wszystko, co mógł przegrać...
- Wolałbym nie wnikać w życie i karierę Dawida. On i ja to całkowicie dwa różne przypadki. Dawid, jak mówi, przez samotność zajrzał do kieliszka, do butelki. Mnie się to nigdy nie zdarzyło. Z drugiej strony trzeba pamiętać, że nie byłem tam całkiem sam. Byłem w zespole z Rafałem Augustyniakiem przez pół roku, potem na kolejne pół roku doszedł do nas Maciej Wilusz. Mogliśmy spędzać ze sobą czas. Było nam łatwiej, nie czuliśmy się tak bardzo samotni. Wiadomo jednak, że to nigdy nie zastąpi rodziny.
Poczułeś się dojrzałym facetem, kiedy na świecie pojawiły się twoje dzieci?
- Wydaje mi się, że każdy chłopak staje się wtedy prawdziwym mężczyzną. Nie jest to tylko moja opinia. Kiedy rodzi się dziecko, pojawia się odpowiedzialność, ale przede wszystkim ogromna radość. Większość ludzi marzy o tym, żeby doczekać się potomstwa, wychować je, przekazać jakieś wartości. Uważam, że każde pojawianie się nowego członka rodziny to jeden z najszczęśliwszych okresów w życiu człowieka.
W krótkim czasie musiałeś gruntownie przebudować beztroską codzienność, do której byłeś przyzwyczajony przez lata. Masz w ogóle teraz czas dla siebie?
- Wiadomo, że życie w takim momencie się zmienia. Teraz już nie myślimy z żoną przede wszystkim o sobie. Podporządkowujemy swój wolny czas dzieciom. Ale nie można dać się zwariować. Trzeba pamiętać, że są też nasi rodzice, czyli dziadkowie. Cieszą się, kiedy zostawiamy synów pod ich opieką. Wtedy jest trochę wolnego czasu także i dla nas.
Co robisz, kiedy masz kiepski dzień?
- Teraz przy dzieciach trudno mieć kiepski dzień. Inna rzecz, że nie możemy przenosić nic z życia zawodowego na grunt prywatny, bo to nigdy nie będzie szło w dobrym kierunku. Wiadomo, że w życiu sportowca zdarzają się zwycięstwa i porażki nie tylko na boisku. Ale trzeba starać się oddzielić życie rodzinne od całej reszty.
Pytam, bo taki kiepski dzień przydarzył ci się ostatniego lata w Warszawie. Miałeś nadzieję na nowy kontrakt w Legii, ale od trenera Aleksandara Vukovicia usłyszałeś, że nie wierzy w ciebie jako człowieka...
- Od razu utnę ten temat. Nie chcę rozmawiać o tym człowieku!
Dlaczego?
- Mógłbym powiedzieć kilka słów za dużo, a jest mi to do niczego niepotrzebne.
Ale nie odmówiłeś sobie zamieszczenia w sieci prześmiewczego GIF-a, kiedy ten sam trener został z Legii pogoniony...
- Tego nie ukrywam. Wrzuciłem takiego posta krótko po zwolnieniu Vukovicia. Ale tak jak powiedziałem - naprawdę nie chcę rozmawiać o tej sytuacji.
Liczyłeś, ilu w sumie trenerów miałeś w Legii?
- Bierzemy pod uwagę tymczasowych? Licząc razem z Vukoviciem, mogłem ich mieć z dwunastu albo trzynastu.
Od którego nauczyłeś się najmniej?
- Od każdego po trochu czegoś się nauczyłem. Nie powiem, od którego najmniej, bo nie należę do tych piłkarzy, którzy omawiają warsztaty trenerów. Nawet jeśli z takiej współpracy wynosiłem jakieś negatywne spostrzeżenia, to nigdy ode mnie nikt tego nie usłyszał. Nie powiedziałem, że ten albo tamten trener jest zły. Można to łatwo sprawdzić. Zostawiam to na razie dla siebie. Może kiedyś o tym opowiem, jak już będę kończył przygodę z piłką.
W porządku. Miałeś sposobność odpowiedzieć na to pytanie z sarkazmem i wskazać Romeo Jozaka - przesunął cię do drużyny rezerw, przez co ominęło cię kilka wartościowych lekcji...
- Akurat raczej to nie od niego nauczyłem się najmniej. U niego na samym początku bardzo dużo grałem i trochę czasu na jego odprawach spędziłem. To, że mnie odesłał do "dwójki", spowodowane było anonimowym wywiadem, który ukazał się nieco wcześniej. Dzisiaj już wiem, kto stoi za tym wywiadem i kto próbował trenerowi rzucić kłody pod nogi.
To, że Jozak odesłał mnie do "dwójki", spowodowane było anonimowym wywiadem, który ukazał się nieco wcześniej. Dzisiaj już wiem, kto stoi za tym wywiadem...
Rozumiem, że to nie jest dobry czas na zdemaskowanie złoczyńcy.
- Powiedzmy, że na tę chwilę zostawię tamtą sytuację bez szerszego komentarza. Po prostu pewna osoba zachowała się nie fair nie tylko wobec trenera, ale także wobec mnie. I to przez nią wylądowałem wtedy w drugim zespole.
Podajesz jej dzisiaj rękę?
- Można powiedzieć, że podawałem.
Przez dziewięć lat, jakie spędziłeś przy Łazienkowskiej, rozmaicie układały się również twoje relacje z kibicami Legii. Jak je wspominasz?
- Mnie się wydaje, że były dobre i do tej pory są dobre. Ja od kibiców nigdy nie dostałem jakiegoś takiego sygnału... Nie spotkałem się po prostu nigdy z jakimiś wielkimi pretensjami do mojej osoby. Nie miałem z nimi kłopotu. Te relacje dalej są na normalnym, dobrym poziomie. Gdybym przyjechał na Legię albo pojawił się w Warszawie, nie miałbym żadnych problemów.
Często można było odnieść wrażenie, że jesteś zbyt wrażliwy na krytykę z trybun. A tymczasem ona chyba nigdy nie była w stosunku ciebie tak zajadła, jak czasem sam to sobie wyobrażałeś...
- Z perspektywy czasu mogę tylko powiedzieć, że w Legii największa krytyka spada na te osoby, które są w tym klubie najdłużej i które oddają mu najwięcej. Nie na zawodników, którzy dopiero przychodzą do zespołu. Zawsze jest tak, że ten, kto jest tam najdłużej i tam się w zasadzie wychował, zbiera najwięcej negatywnych opinii. Trzeba sobie z tym umieć poradzić. I dzisiaj widzę, że ja sobie z tym poradziłem.
A może nigdy nie uwierzyłeś, że taki gość jak "Kuchy King" istnieje naprawdę? Skoro tak wołała na ciebie "Żyleta", musiałeś sobie czymś na to zasłużyć...
- W to nie da się tak po prostu uwierzyć. To się zdobywa latami - grą, zachowaniem na boisku i poza nim. Może też swoje zrobiło to, że urodziłem się niedaleko stadionu Legii. Dokładnie na Szaserów, jakieś 10 km dalej, może niecałe. A wychowałem się w miejscowości, w której koledzy - ci z podwórka, ale i ci starsi też - dorastali "na wartościach Legii". Tak się to ładnie przyjęło i ja byłem tego częścią.
Gdybyś mógł zmienić jedną decyzję z minionych 10 lat, to którą byś sobie wybrał?
- Na pewno szybciej podpisałbym moją ostatnią umowę z Legią i nie bawiłbym się w sprawy pozakontraktowe.
Odpowiadasz bez wahania. Przypomnij, o którym roku mówimy...
- O 2018.
Co by się wydarzyło, gdybyś zmienił wtedy bieg wydarzeń?
- Do tej pory grałbym w Legii.
To teraz już nie trzeba pytać, czy chcesz na Łazienkowską wrócić. Czekasz na taki dzień, prawda?
- Chcę do Legii wrócić jedynie po to, żeby się normalnie pożegnać. Tak jak przystało na zawodnika, który spędził tam dziewięć lat i zostawił dla tego klubu tyle zdrowia. Ale też z uwagi na to, co udało nam się wspólnie osiągnąć - mówię o drużynie, nie tylko o sobie. Chciałbym, żeby to pożegnanie było godne, a nie tak... na odwal się. Odpowiadam szczerze, tak jak czuję.
Chcę do Legii wrócić jedynie po to, żeby się normalnie pożegnać. Chciałbym, żeby to pożegnanie było godne, a nie tak... na odwal się.
Do kogo masz żal, że po poprzednim sezonie nie otrzymałeś takiej szansy?
- Powiem tak, jak mówi się czasem studiu Canal Plus: pomidor.
To dla przeciwwagi coś lżejszego. Potrafisz wskazać bez namysłu najpiękniejszy dzień w dotychczasowej karierze?
- Najpiękniejszy? Nie jestem w stanie tego stwierdzić tego tak od razu. Musiałbym się chyba dłużej zastanowić. Ale jeśli miałbym wybrać tak na szybko, to byłaby to bramka strzelona na 1-1 z Dundalk cztery lata temu. Ona dała nam wprawdzie tylko remis, ale to był zwycięski remis, bo gwarantował nam awans do fazy grupowej Ligi Mistrzów.
Nie masz jeszcze 30 lat, a rozmawiamy cały czas o przeszłości. Co widzisz, kiedy patrzysz przed siebie? Nie licząc pożegnania z Legią...
- Widzę, że mam przed sobą trzy lata w Pogoni Szczecin. Chciałbym tutaj pomóc klubowi, zawodnikom. Pogoń mi zaufała i chcę jak najlepiej za to podziękować. Oddać w pełni to, co mam dla tego zespołu.
Drugie Dundalk nigdy się już nie zdarzy?
- Czy ja wiem? Trudno prognozować w ten sposób. W Lidze Mistrzów grałem, w reprezentacji kraju też miałem kilka spotkań i nawet bramkę zdobyłem. Mam na koncie kilka mistrzostw i pucharów. To całkiem sporo, ale cały czas mam nadzieję, że jeszcze przeżyję kilka szczęśliwym dni w swojej piłkarskiej przygodzie. Od razu powiem, że są też dwa momenty, które nie dają mi spokoju - tytuły mistrzowskie z 2015 i 2019 roku. Daliśmy się wyprzedzić najpierw Lechowi, później Piastowi. Za każdym razem na własne życzenie. To mnie boli do teraz.
Rozmawiał Łukasz Żurek