Dariusz Jaroń, Interia: Myślałem, że będzie jak w filmie sensacyjnym. Policja, tajniacy, kominiarki. A pan tak zwyczajnie podjechał... Jarosław Sokołowski: Tak zabezpieczają teren, że jest spokojnie, a nikogo nie widać. Powiem panu, że szwagier przez piętnaście lat do mnie przyjeżdżał i tylko dwa razy ich spotkał. Są obecni. Pana dokładnie sprawdzili wcześniej. W jaki sposób? - Chociażby przez telefon. Lata temu kupili od Niemców za dwa miliony marek program do śledzenia połączeń. Pan dzwoni do znajomego, tamten jeszcze do kogoś, a ta osoba do gangstera. To wszystko da się namierzyć. Jakie pan życie prowadzi? - Normalne. Zajmuje się biznesem, a oni się nie wtrącają, sporadycznie weryfikując, co robię. Przez piętnaście lat zapracowaliśmy na wzajemne zaufanie. Pytam o bezpieczeństwo. - Zawsze czułem się bezpiecznie. Nawet jak za mną kilku gangsterów chodziło... Z wyrokiem śmierci też? - Żyję z tym toporem nad głową od lat 80. Zdążyłem się przyzwyczaić. Ten wyrok czasami się nasila? - Starzy pruszkowscy pamiętają mnie jako świra i wariata. I to się w stosunku do nich nie zmieniło. Gwarantuję, że taki będę, jeśli wejdą mi w drogę. Dlatego nie rwą się do spotkania ze mną. Pan ogląda filmy o gangsterach i myśli, że tak łatwo zabić. Bach i upada. "Parasol" dostał trzynaście razy i pobiegł do taksówki. W windzie w szpitalu się rozbierał ze złota, dał chłopakom i poszedł na OIOM. W głowę ciężko trafić. Strzelał pan kiedyś z pistoletu? W liceum na przysposobieniu obronnym. - Trafić w głowę w ruchu jest prawie niemożliwe. Musi być naprawdę dobry zawodnik, żeby wycelował. Mają świadomość, że do tej pory potrafię konia gołymi rękami udusić. Poza tym to ja byłem zębami Pruszkowa. Oni siedzieli na pipach i czekali, co przyniosę. Pytam o bezpieczeństwo w związku z kolejnym odcinkiem pańskich wspomnień. Ujawnił pan coś, co może doprowadzić do zemsty dawnych wspólników? - Czy się tego obawiam? Przestałem się bać lata temu. Doszło do mnie, że muszę żyć z wyrokiem. Zawsze będę dla kogoś niewygodny. A książki? - Co najwyżej doprowadzają ich do szału. Wiedzą, jak dobrze się sprzedają. Padają zarzuty, że pańskie wspomnienia to celebracja gangsterskiego stylu życia. - Celebrytą to byłem w latach 90. Do mojej Planety przyjeżdżały wtedy gwiazdy, a na rauszach klepałem się po plecach z czołówką polityków i biznesmenów z najbogatszej setki Polaków. Dla nich byłem modny. Teraz miałbym chcieć zostać celebrytą? Ja się czymś innym przejmuję. Młodzi czytają i nie wyciągają esencji. Piszą do mnie młode laski, że jestem "polski Grey". Siedzi rozdygotana niewiasta i nie rozumie, o czym czyta. Śmiech na sali. Może myśli, że to fikcja literacka? - Nie myśli o zagrożeniach. Wydaje się jej, że to jest cool. Widać sama najchętniej spróbowałaby takiego życia, chociaż nie ma o nim pojęcia. Sporo ma pan też hejterów. - Artur Górski, z którym współpracujemy przy książkach, bardzo to na początku przeżywał. Po drugiej książce już się śmiał. Daliśmy spokój. Z tym się nie zwycięży. W sieci obrywa każdy. Nie dbam o to. Może gdyby nie został pan świadkiem koronnym, tylko odsiedział wyrok, te opinie byłyby inne? - Teraz dla hejterów jestem kapustą i konfidentem, wtedy byłbym bandytą, przestępcą. Odsiadka nic by nie zmieniła. Co bym nie zrobił, byłoby źle. Jakby pan zaistniał szeroko w mediach, zaraz by po panu pojechali. Taka mentalność. Zostało coś z tamtego Pruszkowa? - Zostało. Trochę weszli w paliwa, ale bardzo nieporadnie im idzie. Wszystkie służby patrzą im na ręce. Chociaż trzeba przyznać, że łatka "starych pruszkowskich" nobilituje, stwarza "Słowikowi", "Parasolowi" czy "Wańce" okazje do łatwego zarobku. Co to znaczy? - Są dzięcioły, które mają firmy i za sam fakt zaistnienia, otarcia się o dawny Pruszków, płacą takiemu "Słowikowi" dziesięć tysięcy dolarów miesięcznie. Ten ich klepie po ramieniu, mówi dobrze, przypilnujemy ci biznesu i kasa wpada. Na poważniejsze pieniądze nie mają już co liczyć. Mafia dzisiaj to biznes w drogich garniturach? - Zdecydowanie. Kiedyś mafiosi latali z pałkami po mieście, teraz latają z kwitami. Oczywiście nadal są też grupy, które gonią po burdelach, ściągają haracze z miejsc, gdzie nikt na policję nie pójdzie, zajmują się również dilerką. "Bardziej obawiam się polityków niż gangsterów". To pańskie słowa. - Polski kapitalizm na początku lat 90. rodził się na styku wielkiego biznesu, polityki i gangsterki. Ja dużo wiem. To są rzeczy, których lepiej nie dotykać. W to były pomoczone służby. Te służby dalej są, a nawet jak ich formalnie nie ma, bo ludzie poszli w poważny biznes, to wciąż mają świetne kontakty. Trudno było zrezygnować z tamtego życia? - Nie rozważałem tego. To po prostu nastąpiło. Mnie nie złapała policja, dziesięć lat próbowała i nic. Miecz na mnie policji dał "Parasol" i starzy pruszkowscy. Wcześniej Pruszków to był "Pershing", "Masa" i "Kiełbasa". Jak "Pershing" siedział, a "Kiełbasę" zabili, tylko o mnie prasa trąbiła. "Parasol"? "Malizna"? "Słowik"? O tym ostatnim owszem, pisano, ale był kojarzony z nami. Dopiero później, kiedy dzięki moim zeznaniom rozstrzaskano grupę, prasa zaczęła dochodzić, kto był kim w mafii. - Wiedziałem, że mnie wsadzili do pudła. Przez pół roku siedziałem w pojedynkę, ani telewizora, ani radia. Zero widzeń. Po sześciu miesiącach dostałem zgodę na spotkanie z żoną. Powiedziała, co się dzieje. Pruszkowscy połamali wszystkie zasady obowiązujące w grupie. Zaatakowali moją rodzinę, zabili przyjaciela i swojego wspólnika. W dodatku nie stanęli z nim do walki. I ja miałem się wahać? Atak na rodzinę był punktem zwrotnym? - Tak, bo rodzina to świętość. Plus zabili "Pershinga". Bilans dobra i zła - jakie pan wyrządził - wychodzi na zero? - Chyba nie mam sobie aż tyle do zarzucenia, jak się wielu wydaje. Czy kiedykolwiek pobiliśmy zwykłego Kowalskiego? Nie, tylko innych przestępców. Byliśmy jak policja gangsterska. Nie czekaliśmy z kijami, żeby zabrać szaremu człowiekowi wypłatę. A ci z którymi się rozliczałem... w wielu przypadkach to byli źli ludzie. Jest pan osobą religijną? - Wierzącym katolikiem, ale kompletnie nie praktykującym. Wiem, z kim miałem do czynienia w latach 90. Mam na myśli dostojników kościelnych. Teraz media piętnują patologie Kościoła. I dobrze. Słucham wypowiedzi kapłanów i mam się u nich spowiadać? Sam się przed Bogiem wyspowiadam. Będę czysty. Wierzy pan w rozgrzeszenie? - Czuję się oczyszczony. Doprowadziłem do upadku największego tworu przestępczego jaki kiedykolwiek istniał i będzie istniał w Polsce. Mam satysfakcję. Dwa lata chodziłem z myślą o zerwaniu z Pruszkowem. "Pershing" też. Ale kto zerwałby łatwo z przestępczością, gdyby każdego dnia miał z tego furę pieniędzy? Decyzja o przejściu w legal świtała. I w pewnym momencie postawiłem swoje życie na szali, żeby z tą strukturą przestępczą skończyć. Na szali położyłem też zdrowie i życie mojej rodziny. To duża stawka, przyzna pan. Można było ugodowo rozstać się mafią? - Kto ma pieniądze, ma wokół siebie satelitów. Miałem chłopaków z siłowni, boksu, zapasów. Co za problem ich opłacić, jakbym poszedł w biznes? Wystarczyło płacić podatki, nie robić nic niezgodnego z prawem, a na wypadek pojawienia się problemów, mieć na etacie godną drużynę do dyspozycji. Chciałby się pan z czegoś jeszcze rozliczyć? - Nie. Postawiłem dużo więcej niż miałem na sumieniu. Rozbijając grupę pruszkowską skarb państwa zaoszczędził, jak obliczyli kiedyś dziennikarze, półtora miliarda złotych rocznie. Do tego bezpieczeństwo. Gdyby Pruszków dalej istniał z "Parasolem" i "Malizną" u steru, każdy stragan płaciłby haracz. Tak było, jak siedziałem w więzieniu. Ludzie się za głowę łapali, każdy płacił. I nikt nie szedł na policję, bo na drugi dzień stragan płonął. Dzięki mnie to się skończyło. Jest pan rozpoznawalny? - Oczywiście. Ludzie patrzą, kojarzą. Część wie kim jestem, ale udaje, że nie poznaje. Na pewno nie lgną do mnie jak do Bogusława Lindy czy Cezarego Pazury. Czasem ktoś chce selfie zrobić. Selfie z "Masą" bez kominiarki? - Nie ma takiej opcji, grzecznie odmawiam. Podpisuję za to książki. Na siłowni wszyscy wiedzą, że to ja. Kumple podchodzą, mówią "weź Jarek podpisz", kiedy ktoś się wstydzi lub boi do mnie podejść. Lęk uzasadniony? - Nieuzasadniony. To jest moja niechlubna przeszłość. Lata 90. Ludzie nie wierzą, że się zmieniłem. Widzą łysego, napakowanego faceta, szaleństwo w oczach. Czasem celowo zachowuję się jak świr. Staram się taką pozę przybierać, żebym miał spokój. A poza tą pozą? - Niech pan sam oceni. Znam pana godzinę. - Jestem normalnym człowiekiem. Był pan 1 listopada na grobach? - W weekend nie. Wcześniej. To co się dzieje we Wszystkich Świętych to jakieś szaleństwo. Ludzie się nie idą pomodlić, tylko futra najlepsze zakładają, pokaz mody robią. Idą się spotkać ze znajomymi. To nie ma nic wspólnego ze skupieniem i głębszymi refleksjami. Dlatego pojechałem wcześniej. Chyba wiem do czego pan zmierza. Z czasów Pruszkowa, byłem tylko na grobie "Pershinga". Bliski przyjaciel? - Tak. Bliski, zaufany. O czym pan myślał nad jego grobem? - Było mi zwyczajnie przykro. Na sto procent bylibyśmy dzisiaj na liście stu najbogatszych ludzi w Polsce. Bylibyśmy szczęśliwi, prowadząc legalny biznes, a nie siedząc w gangsterce. Tak jak mówiłem, rozważaliśmy to coraz poważniej. Andrzej był dobrym człowiekiem. Nie chełpił się tym, ale karmił, łatwiej mu się dzięki temu żyło. Kiedyś pojechaliśmy z paczkami świątecznymi do dzieci. On, zatwardziały gangster, miał łzy w oczach. Ten obrazek średnio pasuje do wizerunku "Pershinga"... - Bo w 90 proc. ten wizerunek to była poza. Tak samo było ze mną. Jak nie przyjmiesz takiej pozy, nie będziesz wariatem na mieście, to nikt się nie będzie ciebie bał. W świecie gangsterskim będziesz nikim. Ta poza dawała poważanie. Jak pan przegląda setkę najbogatszych, to... - Oj, nie chciałby pan tego wiedzieć. Dużo znajomych z branży? - Sporo. A w polityce? Tej na wysokim szczeblu. - Poważny biznes zawsze splata się z polityką. Jak się rodził kapitalizm, mogłem zostać właścicielem kilku bardzo znanych obecnie przedsiębiorstw. Opowiem panu anegdotę. W latach 80. dwóch młodzieńców z Polski kradło w Paryżu samochody. Kupiliśmy od nich ponad setkę aut. Jeden z nich po powrocie do kraju założył wielką dziś korporację. Rysy drobnej pan teraz na jego wizerunku nie znajdzie, taki przyzwoity. Może trzeba się było lepiej w życiu ustawić? Byłby pan szanowanym prezesem... - Mam wrażenie, że coś bym stracił. Jestem zadowolony z bagażu swoich doświadczeń. Nie zrobiłem nic, co by mnie dyskwalifikowało do życia między ludźmi. Niczego nie żałuję. W Stanach byli gangsterzy są zapraszani na wykłady motywacyjne. Opowiadają młodym ludziom, czym grozi wstąpienie do mafii. Czuje pan podobną misję? - Świat przestępczy to jeden wielki trąd. Nie ma co się do niego pchać. Pieniądze nie są adekwatne do zagrożeń i konsekwencji. Mogę o tym opowiadać, mogę ostrzegać, ale nie widzę woli, żeby ktoś chciał to zorganizować i słuchać. Więcej osób wyszło z Pruszkowa i prowadzi dziś normalne życie? - Nieliczni. Jeden ma przedszkole, drugi komis samochodowy. Jeszcze inny kredyty bankowe załatwia... może nie do końca legalnie, ale przynajmniej nikogo już kijem po głowie nie bije. Utrzymujecie kontakt? - Nie jest to dobrze widziane. Poza tym sam wiem, z kim się mogę pobrudzić. To nie jest w moim interesie. Co dalej? - Mam kilka biznesów, które dają mi stabilizację. Ale nie chce o tym mówić. Kieszonkowe od państwa? - Wiem, że ludzi to gryzie. Dawno nie biorę. Niech mi pan powie, podatnik by mi te auta kupił? Dom też? Co miesiąc listonosza z pieniędzmi wysyłał? Może pan o tym wspomnieć. Jeżdżę dobrymi samochodami, mieszkam w dobrych rezydencjach. Mam tyle pieniędzy, ile potrzebuję. Przeszkadza panu łatka "polski przestępca"? - Z Wikipedią nie będę wojował. Poza tym tam się może zgadzają ze 3-4 rzeczy. Reszta to stek bzdur. Nie przeszkadza mi to. Jakbym się nawet zesrał, fundacje dla biednych dzieci i zwierząt założył, miliony wpompował, i tak pozostanę przestępcą i będą na mnie pluli. - Społeczeństwo zawsze będzie mnie piętnowało, trudno. Chociaż wielu pruszkowskich dziś wychodzi z więzienia i mówi "Jarek miał rację, dobrze, że to rozpieprzył". To było niebezpieczne, po latach wiedzą, jakim sami byli zagrożeniem. Nasze dzieci żyją dziś w lepszym miejscu. Jakby pan siebie opisał? - Byłem złym człowiekiem. Postawiłem wiele na szali, dziś uważam się za dobrą osobę. Nikt tej przemiany specjalnie nie zauważył. Zrobiłem to dla swojej rodziny. Zmieniłem swoje życie. Nie budzę się ze strachem, że za chwilę wjadą mi do domu z kałachami. Jestem spokojny. O bliskich się pan nie martwi? - Nie. Jesteśmy razem w programie ochrony świadków. Są ludzie, którzy się o nas martwią. Dzięki nim nie musimy sobie tym zaprzątać głowy. Rodzina żyje normalnie? - Są restrykcje. Muszą być. Przez rok się przyzwyczaja człowiek do ograniczeń, a my mówimy o piętnastu. Robimy swoje. Syn ma restaurację, córka jest wysokiej klasy księgową, ja prowadzę biznes. Jest w porządku. Wychował pan dzieci z dala od mafii. - Dom to był azyl. Gdyby ktokolwiek z grupy czy ochroniarzy wożących syna i córkę do szkoły nawet telefon przy nich odebrał, rozszarpałbym. Widzieli kolegów taty, ale nie doszukiwali się u nich niczego złego. Jak byli nastolatkami, zmieniłem światopogląd i całe nasze życie. Na początku inne dzieci im dokuczały. Ale wystarczyło zasypać szkołę pieniędzmi: bieżnie kupić, dać na wyjazd dla całej klasy i już nastawienie było inne. Trudno było wytłumaczyć dzieciom, czym się tata zajmował? - Moje dzieci wychowały się w kochającej rodzinie. Obojętnie co bym nie zrobił, kochałyby mnie. Ale jestem dumny, że nie muszą się już za mnie wstydzić. Obserwuj autora na Twitterze