Małgorzata Domagalik: Nie jestem adwokatem diabła
Czy do tej pory tylko wydawało nam się, że znamy człowieka, który od ponad dwóch lat pełni funkcję selekcjonera piłkarskiej reprezentacji Polski? Odpowiedź na to pytanie poznać mamy już niebawem. Książka z Jerzym Brzęczkiem w roli głównego bohatera - zatytułowana "W grze" - ukaże się w sprzedaży 30 września nakładem wydawnictwa W.A.B.
Wyczekiwana publikacja już teraz budzi w środowisku futbolowym ogromne kontrowersje. Jej autorka, Małgorzata Domagalik, pierwszego przedpremierowego wywiadu udziela Interii.
Łukasz Żurek, Interia: Wiemy z dobrego źródła, że selekcjoner przeczytał książkę w jedną noc. Tak pochłania się tylko pasjonujące lektury...
Małgorzata Domagalik: - Trzeba by o to zapytać selekcjonera.
Pani jest zadowolona z efektu końcowego?
- Nie używam takich kategorii - zadowolona czy niezadowolona. Mam na pewno poczucie, że napisałam uczciwą książkę. Pracowałam nad nią prawie dwa lata. Chciałam, żeby przeczytali ją przede wszystkim kibice.
Dlaczego właśnie oni?
- Bez nich piłka jako taka nie ma sensu. Książka zgodnie z planem wydawniczym miała się ukazać w maju, tuż przed Euro 2020. Zależało mi, żeby to właśnie kibice - zachowując prawo do własnego zdania i krytycznych opinii na temat tego, jakim selekcjonerem jest według nich Brzęczek - dowiedzieli się, kim jest ten człowiek, który stoi przy linii bocznej począwszy od pierwszego meczu turnieju. I żeby zastanowili się, że może Pan Nikt, jak selekcjoner bywa nazywany w mediach, ma jednak historię wartą poznania i opowiedzenia. Tę piłkarską i tę ludzką. I żeby zamiast tak często i wielokrotnie powtarzanych inwektyw - że nudny, beznadziejny, wuja, wsiok, pajac, dureń, osioł, wuefista - nakreślić wizerunek kogoś, kto najzwyczajniej w świecie na nie sobie nie zasłużył.
Zależało mi na tym, żeby zamiast tak często i wielokrotnie powtarzanych inwektyw - że nudny, beznadziejny, wuja, wsiok, pajac, dureń, osioł, wuefista - nakreślić wizerunek kogoś, kto najzwyczajniej w świecie na nie sobie nie zasłużył.
Nie obawia się pani, że szybko znajdą się tacy, którzy dedykowanie książki kibicom uznają za jakiś rodzaj prowokacji? Brzmi to trochę jak biblijne "Przebacz im ojcze, bo nie wiedzą, co czynią".
- Wręcz przeciwnie. Ta dedykacja to wyraz szacunku dla kibiców. To efekt przeświadczenia, że uczciwie będzie, jeśli przy okazji Euro dowiedzą się, kim jest selekcjoner ich reprezentacji. I to zgoła z innej perspektywy.
To znaczy?
- Z perspektywy tych, którzy znają go od lat i tych, którzy byli świadkami różnych zawirowań w jego życiu. Dlatego i ja nie ukrywam przyjaźni z selekcjonerem, a bywa że i emocjonalnego stosunku do tego, o czym w jego kontekście piszę. Mam do tego prawo, tak jak każdy kibic. Do własnego zdania także. Nie bawię się w dwuznaczności, niedopowiedzenia i nazywam rzeczy po imieniu. Przy czym tak naprawdę "W grze" to nie jest klasyczna biografia. Zresztą - nawiasem mówiąc - pewnie kiedyś na jej napisanie chętnych będzie wielu. To książka o człowieku zbliżającym się do półmetka życia, które moim zdaniem warte jest opisania. Po prostu.
Książka zaczęła na siebie zarabiać kilka tygodni przed wejściem na rynek. Zrobił się spory szum, siłą rzeczy zaoszczędzono na promocji.
- Tego nie wiem. Na pewno to całe zamieszanie nie było zamierzeniem autorów. Powstało w oparciu o handlową notatkę z ubiegłego roku, a nie o tę zautoryzowaną przeze mnie kilka tygodni temu. Skoro mówimy o szumie, to zacznę od razu od Kazimierza Górskiego...
No właśnie, jak to z tym panem Kazimierzem było?
- Jak każdy autor mam własne zdanie i w tym przypadku takie, a nie inne spostrzeżenia co do trenerskiej przyszłości Brzęczka. Powtarzam - przyszłości. Takiej, w której - w sposobie rozumienia piłki, pasji i podejściu do niej jako takiej - widzę w nim kontynuatora trenerskiej myśli Kazimierza Górskiego.
Odważna teza, ciężka gatunkowo...
- Mam tę przewagę nad "oburzonymi" moim porównaniem, że doskonale pamiętam mistrzostwa świata w 1974 roku. I to, jak przed wyjazdem na turniej Kazimierz Górski był postponowany, jak uważano, że się do niczego nie nadaje, że jedziemy tam nie wiadomo po co, że prosty, niemedialny, nie umiejący się wysłowić, że za często w dresie. A potem, po pierwszym wygranym meczu z Argentyną, z wrażenia podczas obiadu wszystkim łyżki wpadały do rosołu. Bo to była niedziela.
Uważa pani, że obecny selekcjoner może dostarczyć nam podobnych emocji?
- Tak. Bez względu na to, jaka szydera mnie teraz dopadnie. Uodporniłam się na nią. Przyczyniły się do tego takie momenty jak ten, gdy w jednej z recenzji czytam, że "W grze" to absurdalna książka, mimo że - ku zaskoczeniu piszącego te słowa - na futbolu się znam. Poza tym mówimy o historii spisanej w dwudziestu paru rozdziałach. A jeden z nich zatytułowałam "Stowarzyszenie umarłych trenerów" i właśnie w nim wymieniam między innymi Kazimierza Górskiego, porównując do niego Jerzego Brzęczka - w sposobie bycia, rozumienia świata piłki i w stylu prowadzenia zawodników. Są też inne podobieństwa. Naturalność, bezpośredniość i nieudawanie kogoś, kim się nie jest. Szacunek do piłki jako takiej, ale i do drugiego człowieka.
Porównanie, na jakie pani się zdobyła, nie trafiło na żyzny grunt. Niemal jednogłośnie uznano je za... niefortunne.
- Delikatnie mówiąc. Co więcej - uznano je za futbolowe świętokradztwo. To, co mnie zaskoczyło, ale i zasmuciło, to fakt, że te trwające tygodniami głosy oburzenia dotyczyły książki, której nikt jeszcze nie znał. Dlatego mam poczucie, że ta książka w jakimś sensie pisze się nadal, a jej narracja trwa w najlepsze - na przykład wtedy, gdy znany dziennikarz w serwisie YouTube drwił z "Guardioli z Truskolasów".
Żart zebrał niemały poklask.
- Tak? A czy to nie jest szydera? Rozumiem, że to Truskolasy miały być obciachowe, bo gdyby chodziło o Paryż, to co innego. Zdębiałam, kiedy inny autorytet mówił prosto do kamery, że nie interesuje go, czy Brzęczek jest porządnym facetem, bo wolałby mimo wszystko skurw... na pozycji selekcjonera - byleby z wynikami. Rozumiem, że zakwalifikowanie się na Euro naszej reprezentacji to nie jest wynik? Jestem z innej szkoły i żeby się wypowiedzieć - skrytykować czy pochwalić - na przykład na temat książki "Zibi, czyli Boniek" autorstwa pana Kołtonia, najpierw ją przeczytałam. Ma blisko 800 stron. Imponujące.
Zdębiałam, kiedy inny autorytet mówił prosto do kamery, że nie interesuje go, czy Brzęczek jest porządnym facetem, bo wolałby mimo wszystko skurw... na pozycji selekcjonera - byleby z wynikami.
W porządku. Ale może jednak to nie był najlepszy pomysł, żeby w eter puścić najpierw suchy komunikat: "nowy Górski na nowe czasy". Sama pani widziała - to zadziałało jak granat hukowy.
- Nie poczułam się ogłuszona. A dziś sprawia mi przyjemność, gdy czytam, że są w książce fragmenty unikalne, że rozmowa z Kubą Błaszczykowskim to swego rodzaju "biały kruk" i że sama konstrukcja książki jest dość ciekawa. I jeszcze, że mocną stroną "W grze" są historie rodzinne. Nie zmienia to faktu, że nadal się dziwię, bo - kto jak kto - ale ludzie mediów doskonale wiedzą, że jest coś takiego jak niezależność dziennikarza w wyrażanych poglądach. I że każdy z nas ma prawo wyrazić swój punkt widzenia w każdej sprawie. Ja z tego prawa skorzystałam. Niczego więc w książce nie rozmydlałam, nie łagodziłam i nie wyrzucałam. Nie pisałam pod publiczkę. Także w temacie Kazimierza Górskiego.
Zdymisjonowany w tym tygodniu trener Legii, Aleksandar Vuković, całkiem niedawno też porównał się do Kazimierza - konkretnie do Kazimierza Wielkiego. Tyle że jemu uszło to wtedy na sucho, bo w odpowiednim momencie mrugnął szelmowsko okiem...
- Różnica jest zasadnicza. To nie Brzęczek samozwańczo obwołał się Kazimierzem Górskim, ale zrobiła to autorka książki o nim - antycypując jego bliżej nieokreśloną trenerską przyszłość. Nie rozumiem więc, co miałoby mi uchodzić na sucho. Jest w książce wymiana zdań na ten temat. Jerzy Brzęczek mówi: "Jeśli porównasz mnie do trenera Górskiego, to oni mnie...". "Już to zrobiłam" - odpowiedziałam.
Postawiła pani na swoim.
- Dobrze znam obecnego selekcjonera, dlatego dałam sobie prawo, żeby o nim opowiedzieć innym - bo może wiem więcej, widziałam więcej, rozmawiałam częściej z nim i na jego temat itd. Ta książka jest także o tym, że warto się z życiem poboksować na własnych warunkach - bo jak się ma duże marzenia, to wtedy jest szansa na ich zrealizowanie.
Kiedy wiosną umawialiśmy się na wywiad, usłyszałem, że po ukazaniu się książki przyjdzie pani stanąć przed plutonem egzekucyjnym. Wszystko wskazuje na to, że prognoza okaże się trafna. Wiedziała pani już wtedy, kto i dlaczego będzie strzelał?
- A pomyliłam się? Zresztą teraz to już wszyscy strzelają do wszystkich. Zarzuty wobec mnie łatwo było przewidzieć. Po pierwsze - jestem kobietą. W związku z tym nie mam prawa znać się na piłce. A pisanie o niej to raczej jakiś kaprys mój, prawda? Po drugie - jak się okazuje, mam poglądy, które nie przystają do tych aktualnie obowiązujących w temacie selekcjonera Brzęczka. Przecież procent tych, którzy myślą o nim jak ja, jest marginalny. Większość jest na "nie". Poza tym - grafomanka, znajoma rodziny, generalnie całkiem do kitu.
Wspomniany pluton egzekucyjny póki co mocno tylko zachichotał. Zabolał panią ten chichot?
- Nie. Kiedy czytam o sobie, że mam mentalność piłkarską, z którą poradziłby sobie niejeden siedmiolatek, to biorę to po męsku na klatę. I uśmiecham się. A że boleją nad moją futbolową erudycją dziennikarze, których szanuję, słucham i oglądam? No cóż... Powtarzam - przystąpili do ataku, nie wiedząc o książce nic, nie czytając jej. Nie znając ani jednego zapisanego w niej zdania. Ja bym się co najmniej zawahała, bo być może są w niej fragmenty, które przeczą z góry wygłaszanym przez nich wyrokom.
Są takie w pani ocenie?
- Na przykład zamiast kpin z hasła "nowe czasy" warto byłoby zapytać: a co ona ma na myśli? A mam na myśli między innymi to, że po pandemii nic już nie będzie takie samo - ani nasze codzienne życie, ani piłka nożna, ani my w niej. Ta książka mówi także coś o nas dziennikarzach, kibicach, ludziach.
Atak, o którym pani wspomniała, był na tyle skuteczny, że treść notki promocyjnej została skorygowana.
- Do znudzenia powtarzam wszystkim, że niczego nie korygowałam i niczego nie zmieniałam pod jakimkolwiek naciskiem. A zautoryzowany przeze mnie tekst na czwartej okładce książki, o którym jak rozumiem pan mówi, z pewnością nie jest notką promocyjną. Jak słyszę teraz, że Domagalik się wycofuje, to mówię od razu - nie, z niczego się nie wycofuję. Podpisuję się pod każdym zautoryzowanym przeze mnie słowem. Wielu moich kolegów po fachu mówi mi, że taki czarny PR jest super. Być może. Ja tego nie kumam. Wolałabym bez czarnego PR-u, czyli tak bardziej po bożemu. Ale widocznie musiało być inaczej.
A nie jest trochę tak, że pod pozorem biografii próbuje pani zdjąć swojego bohatera z krzyża? Bo mówimy cały czas o człowieku, który w jakimś sensie został ukrzyżowany - nie tyle przez część środowiska dziennikarskiego, co przede wszystkim przez kibiców...
- Podoba mi się to pytanie. Odpowiadam - nie, nie próbuję. Nie zdejmuję Brzęczka z krzyża. A metaforycznie rzecz ujmując, jeśli już, to zdejmuję z niego nas wszystkich. My się wzajemnie biczujemy przez ostatnie lata od rana do wieczora. Właściwie nie ma już niczego, czego byśmy nie obśmiali, nie wyszydzili, nie wykręcili, nie przekręcili, nie zdeprecjonowali. Dla mnie było wstrząsające to, co usłyszałam: "Brzęczek? Trudny przypadek się pani trafił - nudny, porządny facet". I pierwotnie miałam nawet taki rozdział: "Jak napisać książkę o kimś, o kim mówią, że jest porządnym facetem". Zatytułowałam go inaczej.
Dobre maniery selekcjonera nie są powodem jego kłopotów. Częściej wytyka mu się brak doświadczenia i charyzmy - szczególnie ten drugi zarzut trudny do obalenia, bo niemierzalny...
- Proszę poczytać, co kibice pisali w komentarzach po emisji minidokumentu "Niekochani". Byli zaskoczeni, że nie znali dotąd z mediów takiego gościa jak Brzęczek, że nagle zobaczyli w nim trenera z krwi i kości, zobaczyli zawodników, którzy mają z nim kontakt. Warto posłuchać, co mówią o nim m.in. Fabiański, Glik, Krychowiak, Szczęsny. Kadrowicze podkreślają na przykład - i to jest ważne, proszę, żeby to zostało podkreślone - że robi fantastyczne treningi, że nie mieli dotąd takich zajęć. A Szczęsny oznajmia w pewnym momencie, że trener Nawałka był świetnym organizatorem, ale tak naprawdę to Jerzy Brzęczek rozumie, na czym polega nowoczesna piłka. Tak powiedział, sprawdziłam to. Mnie się wydaje, że Szczęsny zna się trochę lepiej na piłce od wielu dziennikarzy, między innymi dlatego, że w tę piłkę gra, a nie tylko o niej opowiada.
Zastanawiam się w tym momencie, jak często w trakcie pisania balansowała pani między biografią a hagiografią. Trzeba było sporego wysiłku, żeby nie pomylić gatunków?
- Już na początku książki zaznaczyłam, że tę historię można opowiedzieć w dwojaki sposób. Jeden z nich to właśnie hagiografia. Mnie ten rodzaj opowiadania o życiu drugiego człowieka nigdy nie interesował. Nie ma dla mnie żadnej wartości poznawczej. Najzwyczajniej w świecie jest nieprawdziwy. Interesowała mnie tylko prawda.
Dotarcie do niej nie było chyba trudne. Znacie się z obecnym selekcjonerem od lat, wiele razy siadaliście do obiadu przy jednym stole.
- To prawda, znamy się od siedmiu czy ośmiu lat. Trenera Brzęczka cenię, ale równie wysoko cenię swój zawodowy dorobek. I nigdy nie postawiłabym nikomu pomnika kosztem rezygnacji z merytorycznego podejścia do tego, czym się zajmuję. Kocham swój zawód, a dopiero potem "kocham" Jerzego Brzęczka. "W grze" to nie hagiografia.
Nigdy nie postawiłabym nikomu pomnika kosztem rezygnacji z merytorycznego podejścia do tego, czym się zajmuję. Kocham swój zawód, a dopiero potem "kocham" Jerzego Brzęczka. "W grze" to nie hagiografia.
Po czym będzie można to poznać?
- W książce jest wiele momentów, w których mam inne zdanie niż selekcjoner. Wtedy słyszę od trenera - i to też zostało odnotowane - że nie znam się na piłce. A jak wtedy pytam, to czemu ze mną rozmawia, on odpowiada, że mnie jeszcze zdąży jej nauczyć. Padają także pytania, które selekcjonera najzwyczajniej w świecie denerwują i wtedy od razu przechodzi ze mną na formę "pan/pani". Poza tym Brzęczek to zbyt inteligentny facet, żeby zdecydował się na pisanie książki w przekonaniu, że ta książka będzie miła. Dlatego na wielu stronach stawiam sprawę wprost: "Sorry, trenerze, musiałam to napisać".
I wtedy zaczyna się robić ciekawie.
- Kuba Błaszczykowski powiedział mi kiedyś, że jeśli w wywiadzie można czegoś nie dopowiedzieć, to w książce nie możesz już niczego przekłamać. Podoba mi się to podejście. W gazetę pan zawinie starą rybę i wywali do śmietnika. Książka zostanie. A czy ja już panu we wcześniejszych rozmowach mówiłam, jak w ogóle ta historia się zaczęła? Bo to pokazuje, z jakiej pozycji startowałam parę lat temu. Z tej samej, z jakiej startowali kibice, kiedy dowiedzieli się, że Brzęczek będzie selekcjonerem...
Nie mówiła pani, proszę opowiedzieć.
- Siedząc siedem lat temu na tarasie domu Brzęczków w Częstochowie, zaczynałam pisać książkę o Kubie, który był wtedy gwiazdą BVB . Przyjechałam zrobić rozmowy z jego przyjaciółmi. Pamiętam, że jeden z nich siedział naprzeciwko mnie i widziałam przerażenie w jego oczach po każdym pytaniu, które mu zadawałam.
Rozumiem, że rozmowa się nie kleiła.
- Męczyły się obie strony. Patrzył na mnie jak na kogoś, kto jego idolowi na pewno chce zrobić krzywdę. W pewnym momencie na tarasie pojawił się Jerzy Brzęczek. Klepnął chłopaka w ramię i powiedział: "Radziu, pani Małgosi mówimy wszystko". Ustawił mi książkę. Każdy dziennikarz to doceni. Potem spojrzał na mnie i dodał: "Pani Małgosiu, zobaczy pani, kiedyś napisze pani książkę o mnie".
Jak pani wtedy z tego wybrnęła?
- Popatrzyłam na niego z ironicznym uśmiechem. A w duchu pomyślałam: ale dlaczego ja miałabym pisać książkę o panu? Drugoligowym trenerze Rakowa Częstochowa? Wypada więc dzisiaj zapytać: dlaczego dziwię się teraz, kiedy ktoś narzeka, że Brzęczek został selekcjonerem, skoro ja siedem lat temu - nie znając go - pomyślałam o nim podobnie? Można powiedzieć, że wpadłam wtedy w pułapkę, którą w jakimś sensie zastawił na nas wszystkich.
Lektura pani najnowszej książki intryguje, ale długimi fragmentami jest niestety celebracją spiskowej teorii dziejów - uporczywym przekonywaniem, że Brzęczek stał się ofiarą uknutego linczu i uciemiężenia, jakie w polskim futbolu nie miało nigdy wcześniej miejsca...
- Przez ostatnie dwa lata obejrzałam przynajmniej 95 proc. wszystkich programów piłkarskich emitowanych w telewizji i w necie. O jakiej teorii spiskowej pan mówi? Ja po prostu blisko dwa lata zapisywałam fakty i wypowiedzi, słowa, zdania i komentarze, wszystkie konsekwencje i niekonsekwencje. Nie komentowałam. Czasami tylko stawiałam znaki zapytania. Solidnie odrobiłam zadanie domowe. Wnioski pozostawiam innym, zwłaszcza kibicom. Ich się nie da oszukać.
Momentami trudno było jednak oprzeć się wrażeniu, że część stworzonej przez panią historii to budowanie mitu. W dodatku takiego, który może wyrządzić głównemu bohaterowi krzywdę, bo robi z niego męczennika...
- Ale po co miałabym to robić? Poza tym nie widzę, patrząc na selekcjonera, żeby miał minę męczennika. Nie widzę w nim również ofiary. Ta historia pisała się na naszych oczach w jakimś sensie sama. Polecam, jeśli mi wolno i wypada, zwłaszcza koniec książki i te pełne zachwytu, niespodziewane pochwały wielu dziennikarzy - że wreszcie mamy trenera, który znakomicie czyta grę, który wprowadził do zespołu młodych graczy, robi świetne zmiany i dzięki niemu wreszcie polska reprezentacja zaczyna grać w piłkę, a nie tylko czeka na kontrę. To wszystko beznamiętne cytaty. Autorstwa tych samych dziennikarzy, którzy wcześniej selekcjonera tych trenerskich zalet pozbawiali.
O niechęć, a nierzadko nienawiść wymierzoną w Brzęczka oskarża pani głównie właśnie media, przede wszystkim dziennikarzy sportowych. Wygodna teza. Pytanie - na ile do obronienia...
- Ja nie oskarżam, ja cytuję. Także social media. Nikogo nie atakuję i niczego nie muszę bronić. Może tylko prawa do własnego zdania. Także jako kibica. Opisuję. Beznamiętnie, czasami emocjonalnie, ale opisuję. Krok po kroku, program po programie, miesiąc po miesiącu. Każdy ma prawo to robić. Ja również, mimo że się przecież na tym kompletnie nie znam, prawda? Pewnie dlatego jestem ostatnio wymieniana w prawie każdym programie futbolowym z imienia i nazwiska - jako zaprzeczenie autorytetu w świecie z piłką przy nodze. Taki zaszczyt.
Gdzie pani zdaniem biegnie granica między krytyką a szyderstwem?
- Wystarczy poczytać komentarze w sieci po każdym meczu kadry. Te wszystkie: wuja, wypad, nos ci się świeci, ty wsioku, zęby sobie zmień, nic nie umiesz, wypier.... Piszmy te słowa. Dlaczego mamy ich nie pisać? Z jednej strony cywilizacja 5G i przerażający świat pandemii, a z drugiej emocje, które demolują wszystko dookoła. Nas samych. Szlachetność piłki też.
Wystarczy poczytać komentarze w sieci po każdym meczu kadry. Te wszystkie: wuja, wypad, nos ci się świeci, ty wsioku, zęby sobie zmień, nic nie umiesz, wypier... Piszmy te słowa.
Futbol to właśnie emocje. Nie da się ich zaprogramować przed pierwszym gwizdkiem...
- Jeśli chodzi o wartości i emocje, to chyba powinniśmy wrócić do drewnianych liczydeł, na których przesuwa się koraliki i tam dwa plus dwa zawsze równa się cztery. Jak wcześniej mówiłam - jeśli pan popatrzy, co się dzieje dookoła nas, to już prawie wszystko zostało oplute i wyszydzone. Straszne są czasy, kiedy trzeba się zastanawiać, czy jakaś pozytywna rzecz, którą chciałoby się napisać o swoim bohaterze, na pewno mu nie zaszkodzi. I może lepiej jej jednak nie pisać. Bo od razu powiedzą, że jak dobre, to nieprawdziwe. A jak prawdziwe, to nudne.
"Czasy są inne, ale ludzie są tacy sami" - to jedno z ulubionych powiedzonek selekcjonera.
- Czas się opamiętać, pora na "nowe czasy", czyli te tak obśmiewane teraz przez niektórych kolegów po fachu. Nowe czasy, o których piszę, muszą nadejść. Także w piłce nożnej. Jeśli czytam, że pisząc o Brzęczku i Górskim, porównuję furmankę do ferrari, to boję się tego świata i boję się tak kreowanej rzeczywistości.
Tyle że to nie jest nowa rzeczywistość. Pamięta pani tę mokrą plamę, która wstała z asfaltu, próbowała się otrzepać i poszła dalej w swoją drogę? To był Franciszek Smuda po Euro 2012. Nie wpadł po furmankę - potrącił go walec w biały dzień...
- To było jednak trochę coś innego, bo przegraliśmy z kretesem turniej. A tutaj słyszę często to jedno zdanie - co z tego, że Brzęczek to porządny chłop. I znowu rechot. Niech pan zwróci uwagę, że obecny selekcjoner został zdyskredytowany pod każdym jednym względem. Jako człowiek, jako trener, może mniej jako piłkarz - bo mało się o nim wie. Jak pan wytłumaczy fakt, że kiedy awansowaliśmy na Euro dwie kolejki przed końcem eliminacji, w jednej z ankiet 92 procent internautów opowiedziało się za tym, żeby zmienić selekcjonera? Z czego to się wzięło?
Zgaduję, że z efektu domina, o którym pisze pani w książce. Najpierw ujadają dziennikarze, potem wtórują im kibice...
- Nie użyłam sformułowania "ujadają". Ciekawe jednak, że potem, gdy już zapada decyzja, że Euro gramy za rok, to nagle się okazuje, że selekcjoner ma ponownie stanąć do egzaminu w Lidze Narodów i musi rozgrywanymi w niej meczami udowodnić, że może pojechać na mistrzostwa Europy, do których awansował z pierwszego miejsca w grupie. Jeden z dziennikarzy zarządza kolejną ankietę i zachęca - głosujcie, jak uważacie. Powinien nadal być selekcjonerem czy nie? I tym razem 98 proc. pytanych odpowiada, że Brzęczek ma stanąć do ponownego egzaminu.
Takie prawo kibica. I kibic z tego prawa skorzystał...
- Jest w książce taka wypowiedź Jose Mourinho o tym, że ktoś w piłce zawsze narzuca narrację. Każdy dziennikarz - żeby to było absolutnie jasne - ma prawo do krytyki. Tylko musi najpierw wiedzieć, co chce skrytykować. I chyba jednak powinien zaapelować w pewnym momencie do tych najbardziej agresywnych kibiców, żeby nie wycierać selekcjonerem podłogi. Bo nie służy to nikomu - ani reprezentacji, ani piłce, ani jej szlachetności. Nie słyszałam ani jednego takiego głosu. A kiedy ktoś nazywa hejt konstruktywną krytyką, to ja się w to nie bawię. Uważam, że trzeba mieć poczucie odpowiedzialności za słowa, które się wypowiada. I tyle.
Selekcjoner oznajmia tymczasem, że nie da się zatopić i że się nie powiesi. "Znasz mnie, dam radę" - mówi w rozmowie z panią. Tylko co to znaczy dać radę? Jego sukcesem będzie półfinał Euro 2020 czy już choćby to, że wyjdzie z tej historii bez szwanku na zdrowiu?
- Tego nie wiem. Wiem natomiast, że selekcjoner jest ciągle w grze - stąd tytuł mojej książki. Pamiętam, jak olbrzymie ciśnienie zeszło z niego po spotkaniu z Izraelem, wygranym w Warszawie 4-0. Nie przyznawał się, ile kosztowała go presja, jakiej został poddany. Mówił, że go to nie rusza. Ale choćby to powtórzył milion razy, to ja w to nie wierzę. I tamtego dnia też nie wierzyłam. Widziałam wszystko z bliska. Spędziliśmy wieczór po meczu razem, w gronie jego bliskich i przyjaciół. Zapytałam go wtedy: "A czemu nie zostałeś z drużyną na murawie?". "Wyjdę, kiedy zaczną skandować moje nazwisko" - odpowiedział bez wahania.
Zaimponował pani w ten sposób?
- Tak. Każdy by się przykleił, poleciałby na murawę skakać z radości z piłkarzami. Patrzcie - to ja jestem ten Brzęczek, wygraliśmy 4-0, stadion szaleje. A on mówi: "Nie, ja zaczekam". Mnie takie rzeczy imponują. Mnie zawsze bardziej imponował facet, który potrafi wziąć klucz francuski i coś tam w samochodzie zrobić niż taki, który wyluzowany podchodzi do auta z komputerem.
"Romantyk futbolu". Myśli pani, że dzisiaj właśnie tacy faceci odnoszą w piłce sukcesy?
- Tak. Takim facetem jest choćby Juergen Klopp, ale i wielu innych szkoleniowców - również polskich. Trzeba się stać skurw..., żeby osiągnąć sukces? Nie sądzę. Bądź porządnym człowiekiem i pracuj. Jak nie ryzykujesz, to nie masz. Wierzę w obecnego selekcjonera. Słyszę, że piąte miejsce jakie zajął w lidze z Wisłą Płock, to takie byle jakie. A ja mam tabelę z portalu weszlo.com, która uwzględnia sędziowskie pomyłki z całego sezonu. Wyszło tam, że gdyby nie one, to ta sama Wisła byłaby wicemistrzem Polski, mimo że startowała z nowym trenerem z 14. miejsca. I to może wyboldujmy. Przychodzi facet bez dużych pieniędzy w klubie i robi taki wynik. Daj Boże zdrowie.
A propos boldowania - trzeba przyznać, że potrafi pani skutecznie podjudzić selekcjonera: "Jak się sam nie pochwalisz, to rzadko zrobi to za ciebie ktoś inny". On potem wychodzi po przegranym meczu z Holandią, w którym oddajemy jeden celny strzał i mówi, że jest zadowolony...
- Na pewno nie dlatego, że mu tak powiedziałam. I nie zamierzam go tłumaczyć. Nie jestem adwokatem diabła i nie jestem adwokatem selekcjonera, bo on tego nie potrzebuje. Jak słyszę "zadowolony", to cały czas mam go za inteligentnego faceta, który wie, co mówi, bo po prostu jego drużyna nie przegrała z kretesem. Selekcjoner nawet w trudnych momentach zachowuje poczucie humoru, więc potem wychodzi i mówi, że wykreśla słowo "zadowolony" ze swojego słownika.
Szybka i właściwa reakcja.
- Swoją drogą po tym meczu z Holandią jakoś umknęły w pomeczowych komentarzach słowa jednego z najlepszych obrońców świata, Virgila van Dijka. Stwierdził, że polska obrona była dla nich nie do przejścia. To chyba już coś, prawda? Mamy linię obrony. Nie kupuję natomiast supozycji, że byłoby lepiej gdybyśmy przegrali 0-10, bylebyśmy pięknie grali. Przy takim wyniku piękny mecz?
Wróćmy na moment do literatury. Gdyby można było zacytować z książki tylko jedno zdanie, żeby zachęcić do jej przeczytania tych, którzy jeszcze się wahają...
- Nie zrobię tego, ponieważ już zdążyłam się nasłuchać, że wybrałam sobie specjalny czas na wydanie książki, że piszę to, czego nie napisałam, że usuwam, przesuwam. Jedno jest pewne - napisałam tę książkę z szacunkiem wobec kibiców. Bo to oni naprawdę decydują - chcę, żeby to zostało - kto staje się legendą, kto i jak jest w końcowym rozrachunku oceniany i ich się po prostu nie da na dłuższą metę oszukać. Napisałam historię człowieka, o którym przy okazji bardzo wielu rzeczy sama się dowiedziałam. A pan które zdanie by zacytował?
Wybrałbym tego SMS-a, którego Kuba pisze do wujka po otrzymaniu powołania. Jedno zdanie właśnie: "K..., co ty zrobiłeś". Mówi więcej niż cały rozdział.
- A moim zdaniem fajne jest to, kiedy 87-letnia mama selekcjonera mówi do syna: "Chłopie, wyluzuj". Zna się na piłce. Patrzy na to, co się dzieje, i reaguje.
Kuba pisze do wujka SMS-a po otrzymaniu powołania. Jedno zdanie właśnie: "K..., co ty zrobiłeś". To mówi więcej niż cały rozdział.
Z luzem i dystansem wypowiada się o szefie kadry prezes Zbigniew Boniek. Mówi, że Brzęczek ma oczy tygrysa. Ale wcześniej porównał go do Maliniaka - więc od razu wychodzi z tego tygrys taki bardziej cyrkowy...
- Boniek mówi też, że nie śpiewa jak Połomski. Wszystkie rozmowy w książce są zautoryzowane i wszystkie przeszły bez poprawek.
O tego Maliniaka miała pani pretensje.
- Ja w ogóle nie mam pretensji, jestem dorosła. Tylko wydaje mi się, że jak się porównuje trenera Nawałkę do Redforda, to trzeba zachować odpowiednie proporcje. Też uważam, że Adam Nawałka to najpiękniej zawiązany szalik w polskiej piłce, bo taki szalik trzeba umieć zawiązać. A Maliniak?
Maliniak to drelich i o rozmiar za duży kask budowlańca.
- Tak go właśnie zapamiętałam z "Czterdziestolatka".
"W grze" ukaże się w sprzedaży za niespełna tydzień. Jakiego odbioru tej publikacji pani się spodziewa? Ociepli nieco wizerunek selekcjonera?
- A ja myślałam, że pan mnie zapyta na koniec, jaki kolor oczu ma selekcjoner.
To już z grubsza wiemy - tygrysi.
- Odpowiem, że nie wiem, jaki ma kolor oczu. A co do odbioru książki, to proszę zapisać grubymi literami, że w trakcie pisania w ogóle się nie zastanawiałam, czy ociepli, czy nie ociepli wizerunku Brzęczka, czy przeszkodzi, czy zaszkodzi. I nie słuchałam chóru doradców, którzy uważają, że doskonale wiedzą, kiedy należy pisać książki. Ja wiem, kiedy chciałam ją napisać i ją napisałam - historię o człowieku, który fascynuje tym, że wychodząc właśnie z tych Truskolasów, otworzył sobie drzwi na świat.
On sam mówi, że ludzie zaczną go szanować dopiero wtedy, kiedy przestanie być selekcjonerem...
- To jego zdanie. Nie muszę się z nim zgadzać. O Kazimierzu Górskim nie pisano w superlatywach zaraz po jego odejściu. Niech panowie dziennikarze może opowiedzą nam kibicom dokładnie, jak Górski odchodził i dlaczego.
Co musiałoby się wydarzyć w późniejszym czasie - może bardziej dogodnym - co mogłoby panią nakłonić do kontynuowania opowieści o życiu i dorobku zawodowym Jerzego Brzęczka?
- Zostawiam to już bardziej pracowitym dziennikarzom - tu pozwalam sobie na sarkazm - którzy liczą godziny, minuty, kto się jak nazywał itd. Tym, którzy kochają statystyki. A tym, którzy dziś pytają, dlaczego ta książka teraz - a nie kiedyś, może za dwadzieścia lat - odpowiadam: każdy dziennikarz ma swój timing. Mój jest taki - tu i teraz. Opisywanie ludzi i świata w kategorii "mówią wieki" mnie nie interesuje.
A jeśli turniej o mistrzostwo Europy skończy się takim sukcesem polskiej drużyny, który przerasta w tej chwili naszą wyobraźnię? To będzie właśnie "tu i teraz".
- Nie rozmawiam dzisiaj o kontynuacji książki. Jerzy Brzęczek to selekcjoner, który wierzy w znacznie więcej niż my. Mogłabym się teraz lekko uśmiechnąć. I zostawmy mnie z tym uśmiechem...
Rozmawiał Łukasz Żurek