Łukasz Garguła: Nigdy nie mów, że nie ma szans

- Pewnie będzie trochę śmiechu, że 40-latek biega jeszcze po boisku. Ale przez te lata zdążyłem się oswoić z szyderą w szatni. Dystans, żart - to zawsze buduje dobrą atmosferę w zespole. Myślę, że tak właśnie to powinno wyglądać - mówi w rozmowie z Interią były reprezentant Polski, Łukasz Garguła.

Piękna dziewczyna robi cuda z piłkami. Filmik podbija sieć. Wideo/© 2020 Associated Press

Dokładnie dekadę temu Łukasz Garguła wracał do "świata żywych" po koszmarnej interwencji chirurga, która załamała jego karierę. Pierwsze kroki stawiał na murawie z lękiem i niepewnością jutra. Nie wiedział wtedy, że - paradoksalnie - rozpoczyna jedyny mistrzowski sezon w swoim życiu.

Dzisiaj ma pełne prawo uważać się za jednego z najbardziej niespełnionych polskich piłkarzy ostatnich dwudziestu lat. Ale z tego prawa nie korzysta. Nie narzeka, nie opłakuje straconych szans. Jest szczęśliwy. 

Dlaczego nigdy nie wyjechał do klubu zagranicznego? Co miał napisane drobnym druczkiem w klauzuli odstępnego? Który kolega z drużyny storpedował jego marzenia o występie w finałach mistrzostw Europy? Po co zabierał Biblię na przedmeczowe zgrupowania i z kim czytał ją na głos? Z jakiego powodu przestał ścigać lekarza, który zaszył mu w kolanie pękniętą śrubę i kawałek igły?

Po latach łatwiej mu opowiadać o tym, o czym wcześniej mówić nie mógł lub zwyczajnie mu nie wypadało. Robi tylko jeden wyjątek - nie wraca do wątku afery korupcyjnej w polskim futbolu, która w którymś momencie uderzyła również w niego. Zapewnia, że został trafiony rykoszetem - jak wielu innych, którzy chcieli grać w piłkę, lecz przyszło im funkcjonować w ciężko chorym systemie. Nigdy się z tym nie pogodził. Nikogo dzisiaj nie oskarża i nikogo nie broni. Ale to już temat na zupełnie inne opowiadanie... 

Tak wyglądała noga po zabiegu we Freiburgu - w stawie kolanowym zaszyto pękniętą śrubę i kawałek igły (archiwum prywatne) /
Piękna prezenterka zrobi furorę wśród kibiców Premier League? Wideo/INTERIA.TV

Łukasz Żurek, Interia: Kibice dopytują, co u ciebie słychać.

Łukasz Garguła: - To miło. Bo życie nie zna próżni. Czas przemija, na scenę wchodzą inni. Fajnie, jeśli ktoś nadal o mnie pamięta. Trochę się tego grania uzbierało. Ale generalnie patrzę przed siebie. Wróciłem w swoje rodzinne strony i tutaj urzęduję.

Zabrzmiało, jakbyś siedział za biurkiem. A przecież nadal hasasz po murawie - tym razem jako kapitan trzecioligowej Lechii Zielona Góra. I w takiej roli za pół roku stuknie ci czterdziestka...

- Pewnie będzie trochę śmiechu, że 40-latek biega jeszcze po boisku. Ale przez te lata zdążyłem się oswoić z szyderą w szatni. Myślę, że tak właśnie to powinno wyglądać. Dystans, żart - to zawsze buduje dobrą atmosferę w zespole. Cały czas mam dużo chęci do grania i trenowana. Ze zdrowiem, odpukać, wszystko w porządku. Mam nadal w sobie pasję. Cieszę się, że jestem tu, gdzie jestem.

Powoli przygotowujesz się jednak do otwarcia nowego etapu w życiu.

- Pomagam w akademii Maćka Murawskiego. Prowadzę tam zajęcia w grupach młodzieżowych. Zbieram doświadczenie, chciałbym iść w tym kierunku dalej i zostać przy piłce. Teraz we wrześniu zaczynam w Lubuskim ZPN kurs na licencję UEFA B. Mam stare uprawnienia klasy II, muszę to uzupełnić. Dziesięć miesięcy, zjazdy co trzy tygodnie po trzy dni.

Ten moment, kiedy przestaniesz grać w piłkę, zbliża się nieuchronnie. Nie czujesz sportowego niedosytu, kiedy patrzysz za siebie?

- Zawsze są dwie strony medalu. Być może tak musiało mi się w życiu poukładać, żebym mógł spojrzeć na pewne sprawy inaczej. Niedosyt? Pewnie można było z tej kariery wyciągnąć więcej czy jakieś decyzje podjąć lepiej. Ciężka kontuzja zabrała mi jednak ponad dwa lata grania. Ale z drugiej strony - dużo mi dała w zmian...

Co konkretnie?

- Być może dzięki niej w wieku prawie 40 lat wciąż biegam po boisku. Po kontuzji zmieniłem podejście do treningu i w ogóle do przygotowania fizycznego, profilaktyki, odżywiania, dbania o organizm. Ta świadomość, którą mam teraz, w wieku 20 lat byłaby dla mnie skarbem. W Polarze Wrocław, jako młody chłopak, byłem wtedy kompletnie zielony, jeśli chodzi o te sprawy. Dopiero w Bełchatowie, dzięki współpracy z trenerem Orestem Lenczykiem i świętej pamięci doktorem Jerzym Wielkoszyńskim, zacząłem wiele tematów postrzegać inaczej.

Ta świadomość, którą mam teraz, w wieku 20 lat byłaby dla mnie skarbem. Jako młody chłopak byłem kompletnie zielony...

Mówimy o latach 2005-08. To był dobry okres dla ciebie. Budziłeś się codziennie ze świadomością, że wszystko co najlepsze, dopiero przed tobą. Skończyło się jednak na tym, że nigdy nie wyjechałeś za granicę - a nie ukrywałeś, że to twoje marzenie. Nie gryzie cię to dzisiaj?

- Tylko czasami. Albo może inaczej - kiedyś gryzło mnie od czasu do czasu. Teraz podobnych myśli już nie mam. Był taki moment w Bełchatowie, że miałem poważną ofertę z Saturna Moskwa. Jego przedstawiciele przyjechali do Polski, rozmawialiśmy. Nawet nie wiem, czy ten klub istnieje jeszcze na piłkarskiej mapie. Być może powinienem wtedy spróbować i zobaczyć, jak to się potoczy. Tylko że chciałem jeszcze coś fajnego zrobić z Bełchatowem - zdobyć mistrzostwo Polski, zagrać w europejskich pucharach. Radek Matusiak pół roku wcześniej wyjechał za granicę. Grał we Włoszech i w Holandii. Teraz mogę tylko gdybać...

Chodziły słuchy, że ty też byłeś o krok od przenosin do Palermo. Włosi zapewnili sobie prawo pierwokupu. Podobno ustalona była już nawet kwota transferu - 1,2 mln euro...

- Było coś na rzeczy, ale do niczego nie doszło. Bezpośrednio ze mną nikt z Palermo nie rozmawiał. Być może jakiś zapis dotyczący mojej osoby pojawił się przy kontrakcie Radka. Życie szybko jednak pokazało, że tematu nie ma.

Pół roku później byłeś już wyceniany na dwa miliony euro. Jaką miałeś wtedy w kontrakcie sumę odstępnego?

- Tam była kwota 300 tys. euro. Ale obok niej widniały takie zapisy, jak to się mówi, drobnym druczkiem. I one powodowały, że generalnie nie można było z tej klauzuli skorzystać bez zgody klubu. Chciała to zrobić Wisła Kraków i nic z tego nie wyszło. Bełchatów zażądał za mnie o wiele większych pieniędzy i temat upadł. Dopiero półtora roku później, sześć miesięcy przed końcem kontraktu, mogłem podpisać umowę w Krakowie bez przeszkód. Odszedłem za darmo.

Łukasz Garguła (z lewej) i Radosław Matusiak - przyjaciele nie tylko z murawy/Piotr Zagiell/Newspix
Zjawiskowa "ring girl" przyciąga uwagę polskich kibiców. Oto Mariia Markova. Wideo/INTERIA.TV

Miałeś pretensje o ten drobny druczek?

- Nie, bo wcześniej zdecydowałem się na renegocjowanie umowy z Bełchatowem. Byłem świadomym człowiekiem. Klub zaproponował mi atrakcyjniejsze warunki kontraktu i przy okazji dokonał zmian w klauzuli. Chciałem się w taki sposób zrewanżować za to, że mogę się rozwijać jako zawodnik. Było naturalną rzeczą, że klub chce odzyskać pieniądze, które we mnie zainwestował.

Długo biłeś się z myślami, czy przyjęcie oferty Wisły to na pewno właściwy krok?

- Nie, nie było dylematu. Nie miałem już wtedy opcji zagranicznych. Od mojego ówczesnego menadżera, Radka Osucha, nie usłyszałem: "Słuchaj, Łukasz, jest klub taki i taki". Był tylko temat Wisły i... był konkretny temat Legii. Rozmawiałem z trenerem Janem Urbanem i z Mirosławem Trzeciakiem, który pełnił tam wtedy rolę dyrektora sportowego. Ale nie było momentu, że znajdowałem się bliżej Legii. Od samego początku byłem nastawiony na przeprowadzkę do Krakowa.

Z czego to wynikało?

- Miałem taki wewnętrzny spokój, że tam będę miał lepszy start i czeka mnie fajne granie. Zawsze lubiłem ofensywny styl i długie utrzymanie się przy piłce. Poza tym przekonało mnie to, że w Wiśle był trener Maciej Skorża i miałem tam połowę zawodników, z którymi znałem się z reprezentacji. To załatwiało kwestię szybkiej aklimatyzacji. Wysokość kontraktu w Krakowie i w Warszawie była bardzo podobna.

Dzisiaj Wisła nie płaci już takich pieniędzy jak kilkanaście lat temu. Dopiero co czmychnęła znad przepaści. Zresztą w Bełchatowie też widmo upadku było całkiem realne...

- Zawsze kibicuję tym zespołom, w których miałem przyjemność gry. I zawsze trzymam za nie mocno kciuki. Bełchatów, wiadomo, jest zdecydowanie mniejszym klubem niż Wisła i pewnie trudniej będzie mu się utrzymać na powierzchni. Potrzebny jest dobry wynik, który przyciągnie prężnego sponsora.

Wisła ma od niedawna nowych właścicieli. Co ważne - z sercem i z pomysłem...

- Po przejęciu klubu przez Kubę Błaszczykowskiego i ludzi, którym ufa, będzie już tylko lepiej. Potrzeba czasu na spokojną budowę zespołu i spłacenie długów. Klub na pewno wyjdzie na prostą, bo to zbyt znana marka - nie tylko w Polsce, ale i w Europie - żeby mogło być inaczej. Zawsze łatwiej przyciągnąć do takiego zespołu dobrych zawodników, nawet jeśli są przejściowe problemy.

Wisła Kraków na pewno wyjdzie na prostą. To zbyt znana marka - nie tylko w Polsce, ale i w Europie - żeby mogło być inaczej.

Skoro mówimy o Kubie - widzisz go w kadrze na finały mistrzostw Europy? W tym roku skończy 35 lat.

- Jeżeli tylko będzie w bardzo dobrej formie, to jak najbardziej tak. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby wchodził na boisko w mniejszym lub większym wymiarze czasowym. Poradzi sobie spokojnie. W jego wieku piłkarze udowadniali nie raz, że potrafią dać drużynie jakość. Ronaldo ile ma lat?

Rówieśnik Błaszczykowskiego. Rocznik 85.

- No właśnie. Dla Kuby to będzie ostatnia wielka impreza. A uważam, że ma do odegrania również bardzo istotną rolę poza murawą. Chodzi o wymianę pokoleń i wprowadzenie do kadry nowych zawodników. Ci chłopcy muszą czuć się w zespole od początku bardzo dobrze, żeby mogli pokazać w nim wszystko co najlepsze. Kuba ma odpowiedni charakter, żeby im w tym pomóc.

Spodziewasz się na Euro drużyny narodowej silniejszej niż ta z mundialu w Rosji?

- To jest sport. Personalnie można się bawić w porównania - ten lepszy, tamten gorszy - ale prawda jest taka, że na przestrzeni kilku dni możemy zobaczyć ten sam zespół o dwóch zupełnie innych obliczach. Ważne, żeby wszyscy udali się na mistrzostwa Europy w dobrej dyspozycji, żeby zadbali o to codzienną pracą w klubach. Tylko wtedy możemy liczyć na wynik, który będzie nas satysfakcjonował.

Kogo najchętniej widziałbyś w środku drugiej linii?

- Grzegorz Krychowiak jest pierwszym wyborem, jeśli chodzi o pozycję numer "6". Na "10" zdecydowanie Piotr Zieliński - taki wolny elektron, który może dobrze współpracować z Robertem Lewandowskim. A kto trzeci? To oczywiście kwestia taktyki obranej na mecz z konkretnym przeciwnikiem, ale na "8" ustawiłbym Jacka Góralskiego. Swoją przydatność do drużyny udowodnił w meczach eliminacyjnych

Czy Jakub Błaszczykowski wciąż jest potrzebny drużynie narodowej?/Tomasz Jastrzębowski/Newspix
Surferka i modelka Anastasia Ashley cieszy się dużą popularnością wśród fanów. Niesamowita figura. Wideo/INTERIA.TV/INTERIA.TV

Byłem ciekawy, kogo wymienisz jako trzeciego. Drugą szansę od losu dostał Krystian Bielik, który na początku roku zerwał więzadła krzyżowe i wydawało się, że Euro ma z głowy...

- Bielik zagrał na razie jeden bardzo dobry mecz, ale na pewno jest to jakaś opcja. Myślę, że ta moja trójka może funkcjonować harmonijnie. Wiadomo jednak, jak duża presja wywierana jest na Zielińskim. Umiejętności ma i powinien pokazywać je tak często jak w Napoli, tylko że zbyt dużo informacji do niego dociera - o tym, że ktoś znowu jest niezadowolony z jego gry w kadrze. A przecież w pojedynkę już się meczów nie wygrywa. Chyba że jesteś Messim.

Zieliński cięgi zbiera już przynajmniej od czterech lat. Miał dużo czasu, żeby się uodpornić na presję...

- Nie wiem, skąd się to wszystko wzięło. Utarło się, że Piotrek ma robić na boisku nie wiadomo jakie cuda. "Lewy" też miał taki okres, że nie strzelał w reprezentacji, ale harował dla zespołu, a trafiali inni. Taką pracę trzeba docenić. "Zielu" też potrafi ściągnąć na siebie 2-3 zawodników i wtedy dla kogoś innego robi się więcej miejsca, żeby coś pożytecznego z piłką zrobić albo wykorzystać sytuację bramkową.

Rozmawiamy o zawodniku, który pod kilkoma względami przypomina ciebie - postura, sposób poruszania się po boisku, zmysł do gry kombinacyjnej...

- Nie, nie. Piotrek jest zdecydowanie lepszy piłkarsko. Prawa, lewa noga, panowanie nad piłką. Potrafi wygrać pojedynek na boku, jest szybszy i znacznie lepszy technicznie. Może tylko w grze kombinacyjnej znaleźlibyśmy wspólny język. I postura rzeczywiście podobna.

A jak wspominasz swoją przygodę z kadrą? Strzeliłeś gola w debiucie, potem miało być już tylko lepiej...

- Do momentu odniesienia kontuzji byłem powoływany do kadry systematycznie. Może nie grałem tyle, ile bym chciał, ale wystąpiłem przecież w 16 meczach drużyny narodowej. Wiemy, ile milionów ludzi mieszka w naszym kraju. Już tylko jeden mecz w biało-czerwonych barwach to ogromne wyróżnienie i niezapomniane przeżycie. 

W porządku. Miałeś jednak niespełna 28 lat, kiedy zagrałeś z białym orłem na piersi po raz ostatni. I skończyło się na tym jednym trafieniu z debiutu...

- Jeśli pytasz mnie, czego mi najbardziej żal, to muszę wrócić do finałów Euro 2008. Nie zagrałem w turnieju nawet minuty. Super impreza, naprawdę coś wspaniałego - coś, co będę pamiętał do końca życia. To była dla mnie duża przykrość, że nie wszedłem na murawę choćby na moment.

Euro 2008? Super impreza, naprawdę coś wspaniałego - coś, co będę pamiętał do końca życia. To była dla mnie duża przykrość, że nie wszedłem na murawę choćby na moment.

Byłeś jedynym graczem z pola, obok młodziutkiego wtedy Michała Pazdana, który obejrzał cały turniej z ławki rezerwowych. Miałeś żal do Leo Beenhakkera?

- No tak. Bo wiadomo - to nie są przyjemne rzeczy. Miałem już swoje lata. Młodego można zabrać, żeby się poprzyglądał, oswoił z wielką imprezą - po to, żeby na kolejnej miał sposobność powalczyć o miejsce w składzie. Ale ja nie byłem już wtedy młodym piłkarzem, miałem jakiś staż. Byłem zły na to, że nie dostałem szansy w ani jednym spotkaniu. A ostatni mecz, z Chorwacją, był już przecież o nic.

Rozmawiałeś na ten temat z Don Leo?

- Nie, nie rozmawialiśmy. Nie czułem, że powinienem pójść i pogadać. Tak widocznie trener to widział i tak musiało zostać. Pamiętam, że bardzo zabiegał o to, żeby Roger Guerreiro dostał polski paszport i pojechał na Euro. Beenhakker wierzył, że to jest zawodnik, który da reprezentacji powiew piłki brazylijskiej, czyli na wskroś ofensywnej. Widać było, że wokół niego budowana będzie jedenastka na turniej. To dotknęło w jakiś sposób mojej osoby, bo Roger grał na moje pozycji. Byłem jego potencjalnym zmiennikiem i nie wyszedłem poza tę rolę. Tak w piłce czasami bywa.

Przywitanie z Leo Beenhakkerem na stadionie w Bełchatowie. Rok przed finałami Euro 2008/Kamil Jóźwiak/Newspix
Piękna wrestlerka pokonała chorobę. Lexi Kaufman jest u szczytu popularności. Wideo/INTERIA.TV

W tamtym latach dużą rolę odgrywała w twojej karierze wiara. Mało kto wie, że na przedmeczowe zgrupowanie zabierałeś ze sobą Biblię. Przed snem dziękowałeś Bogu za przeżyty dzień...

- Tak, był taki okres. W Bełchatowie słowo Boże czytaliśmy nawet wspólnie. Mieliśmy takie spotkania - ja, Darek Pietrasiak, Paweł Strąk, Tomek Jarzębowski, później także Artur Marciniak. Paru młodych chłopaków. Cały czas jestem osobą wierzącą. Staram się postępować wedle dziesięciu przykazań. Wpajam dzieciom takie podejście do życia, że trzeba być dobrym człowiekiem i pomagać innym.

Niesamowita historia z tym Bełchatowem. Byliście młodymi ludźmi z fantazją i pieniędzmi. W innych zespołach ligowych tworzyły się brygady bankietowe, a u was - cicha grupa różańcowa...

Może aż tak to nie. Nikt nas w taki sposób nie nazywał. Po prostu mieliśmy potrzebę wspólnego spędzenia czasu w ten sposób, wyciszenia się, może spojrzenia trochę z innej strony na to wszystko, co nas otaczało. I również podziękowania za to, w jakim miejscu się znajdujemy. Nie jest łatwo dojść na taki poziom, utrzymać się na nim i jeszcze osiągać sukcesy. Myślę, że to była dla nas fajna lekcja - dająca nam dużo pokory w tym wszystkim, zamiast zwariowania. Czasem trafi się na taką grupę ludzi, że... moment i można popłynąć. Później się okazuje, że za daleko się popłynęło i ciężko już to wszystko odkręcać. Natomiast my spędzaliśmy czas nie tylko przy Biblii. Byliśmy młodzi, spotykaliśmy się na kolacji czy na innych wyjściach. Nie byliśmy święci i też popełnialiśmy błędy - jak każdy młody chłopak.

Spędzaliśmy czas nie tylko przy Biblii. Nie byliśmy święci i też popełnialiśmy błędy - jak każdy młody chłopak.

Modlitwa pomogła ci przetrwać najcięższy okres kariery. Chodzi o kontuzję, o której wcześniej wspomniałeś. I o upiorny zabieg przeprowadzony przez doktora Volkera Fassa...

- Praktycznie dwa i pół roku nie grałem w piłkę. Zabieg rekonstrukcji więzadła został przeprowadzony we Freiburgu. Sześć miesięcy później zagrałem dwa króciutkie epizody i okazało się, że nie daję rady. Kolano nie było zoperowane tak, jak powinno. Z tego powodu rehabilitacja nie mogła dać pożądanych efektów. W rezultacie po dziewięciu miesiącach miałem kolejny zabieg - czyszczenie stawu. Tym razem w Polsce. Znowu musiałem dochodzić do siebie. A jak już mogłem wyjść na boisko, potrzebowałem następnych paru miesięcy, żeby się piłkarsko odbudować.

Fass operował cię cztery i pół godziny zamiast planowanych 90 minut. W trakcie zabiegu złamał jedną ze śrub i zaszył ci ją w kolanie. Zresztą razem z fragmentem igły...

- To tylko człowiek. I tylko medyk. Błędy w sztuce lekarskiej się zdarzają. Największy żal mam o to, że on po tym zabiegu nie chciał mnie zobaczyć - nie wiem, dwa miesiące później, na kontroli. "Łukasz, przyjedź do mnie, zobaczymy co i jak" - tak powinien postawić sprawę. Wtedy praktycznie z dnia na dzień można by było coś zadziałać. A nie czekać dziewięć miesięcy na kolejny zabieg. Igłę i pękniętą śrubę mam w kolanie do dzisiaj. Na szczęście nie powodują żadnych dolegliwości.

Pan doktor, żegnając się z tobą, zapomniał ci wspomnieć, że pojawiły się komplikacje śródoperacyjne. Potem wszystkimi sposobami unikał spotkania z tobą. I nigdy nie przeprosił...

- No nie, nie przeprosił. Unikał mnie, to prawda. Dostałem potem płytę z tego zabiegu. Nagranie trwało 20 minut, a przecież operowano mnie kilka godzin. Wiele rzeczy było niejasnych i w końcu nie dowiedziałem się, dlaczego doszło do komplikacji. A to była akurat trudna rekonstrukcja, bo zerwałem więzadło krzyżowe tylne. Rzadki przypadek. U piłkarzy praktycznie zawsze pęka przednie.

O powrót do pełni sił walczył heroicznie. Trauma trwała ponad dwa lata.../Michał Stańczyk/Newspix
Zjawiskowa modelka pocieszała piłkarza Lipska. To Rocio Galindo. Wideo/INTERIA.TV

Za operację zapłaciłeś ze swojej kieszeni 8 tysięcy euro. Fass oddał pieniądze?

- Nie oddał. Był plan, żeby podać go do sądu i starać się o odszkodowanie. Ale ostatecznie nie zrobiłem tego. Odpuściłem.

Dlaczego?

- Konsultowałem to z polskimi lekarzami. Odradzili mi taki krok. Wiedzieliśmy, że komisja weryfikacyjna będzie się składała z niemieckich chirurgów. Ta implementacja więzadła w jakichś przyjętych ramach się mieściła. Można było efekt zabiegu podważyć, ale na wysokie odszkodowanie nie byłoby szans. Powiedziałem więc sobie - dobra, nie mam na to czasu. Chciałem jak najszybciej wrócić do piłki. Pomogła mi wtedy Wisła - wyszła z propozycją, że zapłaci za moją rehabilitację. Gdybym miał problem z powrotem do gry, to pewnie sprawa z Fassem toczyłaby się dalej. 

Zamierzasz usunąć z kolana metalowe pamiątki?

- Ta pęknięta śruba jest połączona skoblem. Nie czuję tego w sobie, podobnie jak tej złamanej igły. Normalnie biegam, kolano póki co wytrzymuje. Nie planuję na razie usuwać tych pozostałości z nogi. Jeśli będę miał problem ze stawem albo zacznę odczuwać ból, to wtedy się zastanowię. Póki co pilnuję tego, to znaczy zabezpieczam się mięśniowo - dzięki temu mogę trenować i mogę grać.

Patrycja, kobieta twojego życia, nie żałowała nigdy, że związała się z piłkarzem?

- Śmiejemy się czasem, kiedy wspominamy początki naszej znajomości. Patrycja znała już kilku piłkarzy i zarzekała się, że nigdy w życiu nie zwiąże się z kopaczem. Życie uczy jednak, że jeśli się mówi "nigdy" albo "nie ma szans", to los i tak robi, co chce. Zaskakuje i pisze swoje scenariusze.

Łukasz Garguła z rodziną (archiwum prywatne)/

Poznaliście się w szczególnym dla ciebie dniu. To prawda, że padliście ofiarą podstępu?

- To były moje 25. urodziny. Darek Pietrasiak ze swoją dziewczyną Martą w tajemnicy zaplanowali nasze spotkanie. Patrycja była i jest przyjaciółką Marty. Miało wyjść tak, że niby spontanicznie się poznajemy, a w rzeczywistości wszystko było ustawione. Dziękujemy im za to, bo jesteśmy razem do dzisiaj i oby tak do końca naszych dni. Dogadujemy się świetnie, mamy dwójkę dzieci. Jestem szczęśliwy.

Powiedziałeś kiedyś, że to kobieta idealna. Widzę, że zdania nie zmieniłeś.

- Tak rzeczywiście mówiłem, ale... zdanie zmieniłem. Dzisiaj mogę powiedzieć, że jest przeidealna - na każdej płaszczyźnie i naprawdę pod każdym względem. Jesteśmy mądrzejsi o wspólnie spędzone lata. Nie kłócimy się. Może tylko raz się posprzeczaliśmy - to wszystko. Zawsze mi towarzyszyła, gdziekolwiek grałem, nie było dni rozłąki. W tych najcięższych chwilach też zawsze była przy mnie.

 Na razie ma w domu jednego piłkarza. Ale pewnie twoi synowie zaczynają już kopać...

- Starszy, Daniel, skończył 10 lat. Jak mieszkaliśmy jeszcze w Lubinie, chodził na zajęcia, ale nie widzę u niego pasji. Ma wolną rękę, nie pressuję, nie naciskam. Młody, Natan, ma dopiero cztery lata. Jak gramy w domu, czy pójdziemy gdzieś niedaleko na boisko, to całkiem nieźle z piłką wygląda. Z ciekawości zaprowadzę go niedługo do pięciolatków na trening. I może mu się spodoba, tak jak kiedyś tacie...

Rozmawiał Łukasz Żurek

Łukasz Garguła

ur. 25.02.1981 w Żaganiu

W Ekstraklasie: 234 mecze/33 gole

Kluby:

Piast Iłowa

SMS Wrocław

Piast Iłowa

Polar Wrocław (1999-2002)

GKS Bełchatów (2002-09)

Wisła Kraków (2009-15)

Miedź Legnica (2015-19)

Lechia Zielona Góra (od 2019)

Reprezentacja Polski:

2006-09 (16 meczów/1 gol)

Sukcesy:

Mistrzostwo Polski 2011

Jedyny tytuł mistrzowski Łukasz Garguła świętował w barwach krakowskiej Wisły /East News/East News
INTERIA.PL

Zobacz także

Sportowym okiem