Leszek Ojrzyński dla Interii: Myślałem, że usłyszę ultimatum, a zostałem wykolejony
- Krzysiek Sobieraj był moim asystentem w Wiśle Płock i zrobiliśmy tam utrzymanie, mimo że sytuacja była katastrofalna, kiedy przychodziliśmy do klubu. Rozumiem, że ktoś kiedyś jakieś grzechy popełnił, ma tam jakiś werdykt sądu na koncie, ale skoro dostał pozwolenie na pracę, na normalne życie, to dla mnie jest oczywiste, że nie można piętnować takiego człowieka. Zresztą działacze mogli sprawdzić jego przeszłość. Był na to czas - mówi w rozmowie z Interią Leszek Ojrzyński, zwolniony w poniedziałek z funkcji trenera Stali Mielec.
W sobotę mielczanie zremisowali wyjazdowy mecz z Wartą Poznań 0-0. Jeden punkt nie wystarczył, by opuścić ostatnie miejsce w tabeli. W poniedziałek Leszek Ojrzyński otrzymał komunikat, że nie jest już trenerem Stali.
Być może to cena za próbę ściągnięcia do klubu Krzysztofa Sobieraja, który miał zostać asystentem Ojrzyńskiego. Sytuacja skomplikowała się jednak niepomiernie, gdy przypomniano sobie, że chodzi o człowieka, który 12 lat temu - za czyny korupcyjne - został skazany na karę ośmiu miesięcy więzienia w zawieszeniu na cztery lata.
Łukasz Żurek, Interia: Myśli pan, że decyzja o dymisji zapadła jeszcze przed meczem z Wartą Poznań?
Leszek Ojrzyński: - Chyba tak. Jak zdobywasz jeden punkt i odrabiasz w ten sposób część dystansu do przeciwników - bo Cracovia i Podbeskidzie swoje mecze przegrały - to jakiś pozytyw był. Dlatego wydaje mi się, że coś tam wcześniej mogło być na rzeczy. Do końca z wiarą podchodziliśmy do utrzymania Ekstraklasy w Mielcu. Teraz już kto inny będzie za to odpowiadał, nie ja. Nie ukrywam, że ta decyzja mnie zaskoczyła.
Skoro dał się zaskoczyć tak doświadczony trener jak pan, to znaczy, że w Mielcu na kierowniczych szczeblach pracują mistrzowie kamuflażu.
- Sam nie wiem, jak to nazwać. Dla mnie to tym bardziej przykre, że niedawno przez dziesięć dni zmagałem się z COVIDEM. A kilka dni temu zatrudniono w sztabie Stali trenera przeze mnie wskazanego - Jurka Cyraka. No to nikt by chyba nie myślał w takiej sytuacji o dymisji. Przyjaciół poznaje się w biedzie, a tu była mowa, że razem będziemy walczyć do końca. Na wtorek szykowaliśmy się do analizy ostatniego spotkania i przygotowań do boju z Zagłębiem. Nawet zdążyłem Jurka wysłać do Lubina na mecz z Podbeskidziem. I co? Zamiast układać plany na najbliższą przyszłość, jutro przyjdzie mi się pożegnać z drużyną i z pracownikami klubu.
Decyzję przekazano panu w elegancki sposób?
Jaki komunikat poszedł, w jakie słowa został ubrany, to nawet nie czytałem. Bo trochę mnie "zastrzeliła" ta wiadomość. Telefon cały czas mi dzwoni, nie wszystkie połączenia odbieram.
- Rozmawiałem tylko z prezesem. Powiedział, że taka decyzja zapadła i trzeba to uszanować. Jaki komunikat poszedł, w jakie słowa został ubrany, to nawet nie czytałem. Bo trochę mnie "zastrzeliła" ta wiadomość. Telefon cały czas mi dzwoni, nie wszystkie połączenia odbieram. Zawodnicy też są zdzwieni tą sytuacją. Ale takie jest życie. Zarządzający klubem ponoszą za wszystko odpowiedzialność i to oni mają gotowe plany w głowie. Zobaczymy, jak się to wszystko zakończy.
Poniedziałek był dla zespołu dniem wolnym. Zwolniono pana telefonicznie?
- Byłem w klubie. Zostałem zaproszony na godzinę 11.00.
W drodze do klubu już pan wiedział, jak się to skończy?
- Nie, nie wiedziałem. Przewidywałem, że nic dobrego, ale myślałem, że dostanę ultimatum na mecz z Zagłębiem - tak, żeby mnie postawić pod ścianą. Nie spodziewałem się, że to będzie już koniec naszej współpracy. Tym bardziej, że przed meczem prezes mnie zapewniał, że walczymy. "Spokojnie, może jakieś pogłoski do trenera dochodzą, ale to tylko plotki i pracujemy dalej" - tak mówił. I dokładnie tak do tego podchodziłem.
A nie czuł pan już w grudniu, że mogą zaistnieć problemy? Doszło wtedy do zmiany na stanowisku prezesa klubu - Bartłomieja Jaskota zastąpił Jacek Klimek.
- Nie, nie zaprzątam sobie takimi rzeczami głowy. Nie zakładam nigdy, że może coś, może ktoś. Wiadomo było, że sytuacja się zmieni. Zawsze przecież odpowiedzialność bierze na siebie ten, który cię zatrudniał. Bartek już mi napisał dzisiaj SMS-a z podziękowaniem za krótką współpracę. To też zawsze miłe. Ale realia są takie, że piłkarze muszą się dostosować do zmian trenerów, a trenerzy do zmian prezesów. Taka kolej rzeczy.
W porządku. Wszystko wskazuje jednak na to, że strzelił pan sobie w kolano dwa tygodnie temu, zapraszając Krzysztofa Sobieraja do współpracy w roli asystenta.
Krzysiek Sobieraj? Poprowadził już nawet trening w Mielcu, kiedy ja leżałem w łóżku. Może i strzeliłem sobie w taki sposób w kolano...
- Krzysiek był moim asystentem w Wiśle Płock i zrobiliśmy tam utrzymanie, mimo że sytuacja była katastrofalna, kiedy przychodziliśmy do klubu. Rozumiem, że ktoś kiedyś jakieś grzechy popełnił, ma tam jakiś werdykt sądu na koncie, ale skoro dostał pozwolenie na pracę, na normalne życie, to dla mnie jest oczywiste, że nie można piętnować takiego człowieka. Zresztą działacze mogli sprawdzić jego przeszłość. Był na to czas, bo temat, że Krzysiek do nas dojdzie, przewijał się już wcześniej. Poprowadził już nawet trening w Mielcu, kiedy ja leżałem w łóżku. Może i strzeliłem sobie w kolano, tak jak pan mówi. Może sytuacja, o której rozmawiamy, zaważyła na tym, co się teraz stało. Ale nie powinna zaważyć.
Prezes Klimek miał do pana pretensje, że nie poinformował go pan wcześniej o korupcyjnej przeszłości Sobieraja. I ostatecznie nie zdecydowano się na jego zatrudnienie.
- Takich ludzi, którzy popełnili kiedyś błąd, można by wymieniać długo. Przecież nawet w sztabie reprezentacji Polski do niedawna pracowała taka osoba (odpowiadający za bramkarzy Andrzej Woźniak - przyp. red.). Po prostu tak kiedyś wyglądała ligowa piłka i wielu ludzi na tym ucierpiało. Uszanowałem decyzję prezesa Stali, nie skakałem, chociaż się z nią do końca nie zgadzałem. Wiem, że czasem trzeba iść na kompromisy. Ale tu wyszło tak, że... mnie też już nie ma, zostałem wykolejony.
Co teraz?
- Życie trwa dalej, trzeba sobie w tej sytuacji jakoś dać radę. Niejedno w życiu człowieka może spotkać. Szkoda, że nie dano mi z tą drużyną popracować do końca. Bo szanse na utrzymanie są, a o to graliśmy od początku. Teraz trzeba tylko trzymać kciuki za chłopaków, żeby dali radę. I żeby Ekstraklasa została w Mielcu.
Jest pan gotowy z marszu na kolejne wyzwanie?
- Trener zawsze czeka na telefon i na propozycję pracy. Od tego jest uzależniony. Zobaczymy, co przyniesie najbliższa przyszłość. Może polecę do syna do Anglii (Jakub Ojrzyński jest zawodnikiem Liverpoolu - przyp. red.). Mam też mamę, babcię. Odwiedzę je, bo dawno nie byłem, a przeszedłem już COVID, więc nie ma ryzyka, że zarażę. Jutro, jak się człowiek na spokojnie pożegna z drużyną - jak to wszystko prześpi albo i nie prześpi - to będzie można dopiero planować te najbliższe dni. Na pewno będę miał teraz czas poobserwować rozgrywki - nie tylko Ekstraklasy, ale i dwóch niższych lig. Może uda się jakiegoś ciekawego zawodnika zauważyć. Wcześniej nie było czasu jeździć.
Odzyskał pan pełnię sił po infekcji?
- Jestem taki... trochę inny. Nie taki na 110 procent, a tak bardziej na 90. Ale z każdym dniem jest lepiej. Na meczu z Wartą musiałem parę razy krzyknąć i gdzieś to gardło mam takie podmęczone, ale mam nadzieję, że wszystko będzie okay. Nie ma powodu, żeby narzekać.
Rozmawiał Łukasz Żurek