Krzysztof Dowhań dla Interii: Ten rozdział jest już dla mnie zamknięty

- Jak patrzę na faceta w lustrze, to widzę gościa z siwą brodą, który miał czarne wąsy, kiedy przychodził do Legii. Ale nie widzę w nim jeszcze emeryta - mówi w rozmowie z Interią opiekun bramkarzy w ekipie mistrza Polski, Krzysztof Dowhań.

Legia to jest potęga. Jak wzmocniła się Legia przed rundą wiosenną? (odc. 8). Wideo/INTERIA.TV/INTERIA.TV

Legia sięgała po mistrzowskie tytuły częściej z nim niż bez niego, mimo że w jej barwach nie rozegrał nawet minuty. Już tylko ten fakt pokazuje, z postacią jakiego formatu mamy do czynienia. Warszawiak z urodzenia i z wyboru. Z zamiłowania szlifierz bramkarskich diamentów.

Miesiąc temu skończył 65 lat. Ale nie robi z tego zagadnienia. Jego CV to wciąż niedokończona historia.

Łukasz Żurek, Interia: W zasadzie można by już trochę odpocząć. Metryka na to pozwala...

Krzysztof Dowhań, trener bramkarzy Legii Warszawa: - Jak patrzę na faceta w lustrze, to widzę gościa z siwą brodą, który miał czarne wąsy, kiedy przychodził do Legii. Ale nie widzę w nim jeszcze emeryta. Praca z młodymi ludźmi, w ciągłym ruchu, nieustanna zmiana miejsca, wyjazdy. Człowiek nawet nie ma czasu pomyśleć, że to już właściwie emerytura, chociaż wiek na to wskazuje.

Niepostrzeżenie latem stuknie panu 20-lecie pracy przy Łazienkowskiej. Ładny kawałek czasu.

- No, parę lat minęło. Ale wszystkiego jeszcze w piłce nie zrobiłem. Jak zdrowie pozwoli, chciałbym troszeczkę jeszcze popracować. Jeśli będę potrzebny oczywiście. Cały czas ta praca mnie cieszy, w zasadzie każdy dzień to nowe wyzwania. Nie jest źle. 

Młodzi piłkarze i trenerzy marzą o tym, żeby przygodę z futbolem przekuć w karierę. Pan poszedł krok dalej - z kariery udało się zrobić piękną przygodę...

- Coś w tym jest. Wiele lat pracy z tyloma wartościowymi ludźmi, zawodnikami, trenerami. Od każdego byłem w stanie czegoś się nauczyć i coś dobrego wyciągnąć. Nie ukrywam, że wspólnie się uczymy - bramkarze ode mnie, ja trochę od nich.

Ostrzegano mnie, że rozmowa będzie trudna, bo jest pan niezwykle skromnym człowiekiem.

- Staram się robić to, co umiem, jak najlepiej. I myślę, że o każdym trenerze świadczą osiągane rezultaty. Jakieś te wyniki mam, ale podchodzę do tego z pokorą. Bo życie uczy pokory. Chętnie słucham podpowiedzi. Nie uważam się za człowieka, który umie bezwzględnie wszystko.

To ciekawe, bo w środowisku cieszy się pan estymą godną rektora wyższej uczelni. Istnieje coś takiego jak polska szkoła bramkarska czy to tylko starannie pielęgnowany mit?

- Kiedyś rozmawialiśmy na ten temat z Andrzejem Dawidziukiem. Czy to jest szkoła bramkarska? Doszliśmy do wniosku, że ileś tam klas można się doliczyć. Ale zawsze da się zrobić coś więcej. Z drugiej strony - jak spojrzymy na to, ilu polskich bramkarzy gra w dobrych klubach europejskich, to widać, że coś tam w Europie znaczymy. Nie mamy na pokaz tylko Roberta Lewandowskiego. Mamy też znakomitych bramkarzy.

Czuje się pan patronem tej polskiej szkoły?

- Nieee, dlaczego? To jest suma pracy wszystkich trenerów w Polsce. Przecież ja też nie wychowywałem swoich zawodników od dziecka aż do tytułów mistrzowskich. Korzystałem z tego, że ktoś z nimi wcześniej pracował. Cieszę się, że przy mnie potrafili osiągnąć poziom, który pozwolił im trafić do mocnych klubów na Zachodzie.

Zobacz Interia Sport w nowej odsłonie

Kto był dla pana pierwszym bramkarskim autorytetem?

- Świętej pamięci Rudek Kapera, którego byłem zawodnikiem, a później asystentem. Od niego się najwięcej nauczyłem, jeśli chodzi o szkolenie bramkarzy. On mi pokazał, jak to robić. Później się śmiał, że go przerosłem troszeczkę. Od paru lat nie ma go już niestety z nami.

Spotkaliście się jakieś 40 lat temu w Polonii Warszawa. Tymczasem dzisiaj przez wielu kibiców jest pan uważany za ikonę Legii. Nie wszyscy wiedzą, że w jej barwach nie rozegrał pan nawet minuty...

- Byłem za słaby na Legię. Brakowało mi też niestety warunków fizycznych. Wiadomo, o jakim klubie mówimy - wielu zawodników marzyło wtedy i marzy dzisiaj, żeby w nim zagrać. Ale nie wszystkim się to udaje, nie każdemu starcza umiejętności.

Najpiękniejsze momenty z tym zespołem przeżył pan jako trener.

- Trudno byłoby mi wskazać jeden szczególny. Ale gdybym miał wymienić trzy najważniejsze wydarzenia, to na pewno muszę powiedzieć o pierwszym moim mistrzostwie Polski, tym z 2002 roku. To było wydarzenie. Dopiero co zdążyłem przyjść do Legii i od razu wygraliśmy ligę. Ważnym momentem było też otwarcie nowego stadionu. Poprzedni stał bardzo długo, a ten nowy - piękny nowoczesny, na miarę europejską. No i wreszcie zdobycie dubletu na 100-lecie klubu, z awansem do fazy grupowej Ligi Mistrzów.

Tytułów mistrzowskich uzbierał pan osiem.

Osiem tytułów mistrzowskich? To z prostego rachunku wynika, że 11 razy ligę przegrałem. Trochę boli.

- To z prostego rachunku wynika, że 11 razy ligę przegrałem. Trochę boli. Chciałoby się, kurczę, zdobywać tego więcej. Ale zdajemy sobie sprawę, że konkurencja nie śpi.

Zostawmy na momencik ligę. Jak to się stało, że taki fachowiec, jak pan, nigdy nie pracował w drużynie narodowej?

- To marzenie każdego trenera. Nobilitacja, wielkiej wyróżnienie. Miałem okazję pracować z reprezentacją olimpijską jako asystent Edwarda Klejndinsta. Nie udało nam się awansować na igrzyska w Atenach w 2004 roku. Fajna przygoda, ale wiadomo, że drużyna narodowa to zupełnie inna bajka. O tym, kto będzie zajmował się bramkarzami, decyduje szef, czyli selekcjoner. Dobiera sobie ludzi wedle swoich kryteriów. U mnie akurat tak się zdarzyło, że nikt mi nigdy nie zaproponował takiej funkcji.

Dlaczego Jerzy Engel nie wziął pana do kadry w 2000 roku? Widział przecież z bliska, jak pomógł pan "Czarnym Koszulom" najpierw zdobyć wicemistrzostwo, a potem wygrać ligę.

- Był u niego Józek Młynarczyk, jeden z lepszych, jeśli nie najlepszy bramkarz w historii polskiej piłki. To jemu Jurek powierzył tę odpowiedzialną rolę. Nie miałem żadnych pretensji do trenera Engela, że to nie ja, tylko ktoś inny. Tak zadecydował i musiałem się z tym pogodzić.

Ani nutki żalu?

- Nie. Trzeba to było po prostu przyjąć. Potem, kiedy kadrę obejmował trener Smuda, poszła plotka, że weźmie mnie do sztabu. Ale to nie była prawda. Gdyby mi zaproponował współpracę, to pewnie bym się zgodził - tak samo jak u Jurka, czy u kogoś jeszcze później. Oferta nie padła nigdy. Skupiłem się więc na pracy i tyle.

Wierzy pan, że kiedyś ta oferta jeszcze padnie?

- Nie padnie. Jestem emerytem w końcu, nie? (śmiech). Są młodsi ode mnie. Ten rozdział jest już dla mnie zamknięty. 

Zawodowo czuje się pan z tego względu niespełniony?

- Jestem bardzo zadowolony ze swojej pracy. Pewnie, że zawsze człowiek sobie myśli: "można było coś zrobić więcej, lepiej, przyłożyć się". I ja też tak czasem myślę - mimo że robię to, co robię, najlepiej jak potrafię i wkładam w to całe serce. Można też było dostać któregoś dnia propozycję z jakiegoś klubu zachodniego. Ale nie wiem, czy umiałbym zostawić Legię...

Kilka razy taki temat pojawiał się gdzieś na horyzoncie - pytali o pana choćby w Arsenalu.

- No tak, ale to była oferta z klubowej akademii. Zupełnie inna bajka niż praca przy pierwszym zespole. Gdybym dostał propozycję angażu w dorosłej drużynie "Kanonierów", byłoby to wielkie wyzwanie i trzeba by się było bardzo poważnie nad tym zastanowić. Sam jestem ciekaw, czy dałbym sobie radę w Premier League. Stawiam ją zawsze za wzór. Dla mnie to najlepsza liga świata.

Nie żałował pan nigdy tej niedoszłej przeprowadzki do Londynu?

- Można było się pokazać w akademii i potem spróbować przebić się w klubowych strukturach wyżej. Ale to była taka propozycja, że trzeba się było natychmiast pakować. W zasadzie nie było czasu na zastanowienie, tylko od razu decyzja - tak, jadę i koniec. Z dnia na dzień. Gdybym usłyszał, że mogę popracować w Legii spokojnie do końca rozgrywek, to można by ofertę rozważyć. Stało się, jak się stało, i nie ma już dzisiaj co żałować.

Krzysztof Dowhań - w sile wieku, niezmiennie pełen wigoru/Newspix
Prawda Futbolu. Legia Warszawa sprzedaje piłkarzy by nie utonąć w długach. Wideo/INTERIA.TV/INTERIA.TV

Istnieje jakiś sposób, żeby wyprowadzić pana z równowagi? Ludzie mówią, że jest pan do bólu bezkonfliktowy.  

- Staram się zawsze znajdować pozytywne strony współpracy z ludźmi. Nie jestem do nikogo negatywnie nastawiony. Wychodzę z założenia, że z każdym można się dogadać. Jeśli ktoś nie będzie jakoś specjalnie ingerował w moją robotę, to nie widzę potrzeby, żeby się droczyć i tworzyć konflikty.

Nie powie pan chyba, że przez 20 lat nie było na Legii żadnej "spiny" z pana udziałem.

- Drobne "spinki" może i się zdarzały, ale obracamy to zwykle w żart. Wszyscy mówią, że miałem jakieś nieporozumienia z trenerem Sa Pinto. A to nie było do końca tak.

A jak? Odsunął pana od zajęć z bramkarzami i oddelegował do prowadzenia rozgrzewki.

- Nie było to łatwy człowiek we współpracy, ale troszeczkę mnie to wszystko ominęło, bo akurat byłem po operacji i musiałem zrobić porządek z kolanem. Z trenerem Sa Pinto nie miałem żadnego konfliktu, chociaż do dzisiaj chodzi taka fama. Ale nie jestem wcale taki kryształowy, mam też swoje wady. Żeby nie było, że jestem taki ideał.

To wymieńmy jedną wadę Krzysztofa Dowhania.

- Uparty strasznie jestem. Jak mi coś nie wychodzi, to się wkurzam. Wszystko chcę zrobić jak najlepiej. Ale przez te wszystkie lata dawałem sobie jakoś z tym radę.

Zdarzało się panu czasem mediować między bramkarzami tej samej drużyny, prawda? I to nawet w Legii, gdzie Maciej Szczęsny i Zbigniew Robakiewicz rzadko schodzili z wojennej ścieżki.

- Generalnie zawsze staram się stworzyć atmosferę współpracy, zdrowej rywalizacji, wzajemnej pomocy. Raz mi się tylko zdarzyło, że wymagało to nieco więcej wysiłku niż zwykle. To był ‘92 rok. Na dwa miesiące trafiłem wtedy do Legii, cztery mecze zdążyłem zaliczyć. Wtedy rzeczywiście Szczęsny i Robakiewicz... nie wiem, jak by to delikatnie ująć. Nie darzyli się sympatią po prostu. Potrafiłem jednak zadbać o to, żeby na treningach pracowali jak należy. Wiedziałem, że nie muszą się kochać, ale powinni się szanować. Każdy z nich to inna osobowość, inny charakter. Łączyło ich to, że obaj byli świetnymi bramkarzami.

Gdyby Szczęsny senior grał w piłkę dzisiaj, a nie 30 lat temu, byłby zawodnikiem większego formatu niż jego syn Wojciech?

- Myślę, że Wojtek ma więcej talentu niż ojciec. Jest lepiej przygotowany pod względem technicznym i taktycznym. Tyle że charakter ma po tacie. Zawsze był pewny siebie i swoich umiejętności. Pamiętam go od dziecka. Stawiał przed sobą kolejne cele i konsekwentnie do nich dążył. I świetnie się uczył - raz, drugi coś zrobił i już umiał. A inni się męczyli. Miał niezwykłą łatwość przyswajania nowych elementów. I to zdecydowało, że dzisiaj jest bramkarzem światowej klasy.

Pyskaty był czy trzymał ego na wodzy?

- Był dzieckiem, miał 15 lat. Nie sprawiał generalnie problemów. Pamiętam, że jak go wzięliśmy na Cypr, na zgrupowanie z pierwszym zespołem, to rwał się do wszystkiego. Do bramki chciał od razu. Miał już 191 cm wzrostu, ale generalnie chuchrak. Byli wtedy na tym obozie Artur Boruc, Łukasz Fabiański, Andrzej Krzyształowicz. Niezły zestaw. Wojtek miał się od kogo uczyć i dużo na tym skorzystał. 

Co pan sobie myśli, kiedy Jan Tomaszewski apeluje do niego o rezygnację z gry w kadrze? Że niby ciągła rotacja między słupkami to dla niego potwarz.

- Nie stawiałbym sprawy tak radykalnie. Ale też uważam, że ciągłe zmiany w bramce to nic dobrego. Trzeba się w końcu na coś zdecydować. Podobnie jak w klubie, trzeba mieć swoją jedynkę. Nie jest to łatwa decyzja, rozumiem. Ciągle wracam jednak do przykładu Davida Seamana - 10 lat w reprezentacji Anglii. Jeśli tylko był zdrowy, nie było mowy, żeby zagrał ktoś inny. Mimo że on sam w Arsenalu nie zawsze miał miejsce.

Paulo Sousa oznajmił, że wybrał już swoją jedynkę. Kogo obdarzy zaufaniem?

- Nie wiem, trudno mi powiedzieć. Selekcjonerzy wielu innych reprezentacji mogą mu zazdrościć, że ma tak bogaty wybór.

Szczęsny czy Fabiański? Nie będę szefowi kadry podpowiadał. Na pewno bierze duże pieniądze m.in. za to, żeby postanowić, kto powinien stanąć w bramce reprezentacji.

A gdyby poprosił pana o poradę?

- Nie ja o tym decyduję i nie będę szefowi kadry podpowiadał. Na pewno bierze duże pieniądze między innymi za to, żeby postanowić, kto powinien stanąć w bramce reprezentacji. Mogę się nie zgadzać, ale wybór uszanuję - bez względu na to, na kogo selekcjoner postawi. W europejskiej piłce funkcjonuje nie od wczoraj. Wie doskonale, z kim ma do czynienia.

Szczęsny i Fabiański są pewniakami w kadrze na finały Euro 2020. Kto powinien pojechać na turniej jako trzeci bramkarz?

- Jest Bartłomiej Drągowski. Myślę, że on. Oczywiście są też Rafał Gikiewicz i Łukasz Skorupski. Ale jeśli mamy inwestować, to w młodego zawodnika. Bartek gra w dobrym klubie, bo takim jest Fiorentina, a teraz czytam, że interesuje się nim Borussia Dortmund. To wiele znaczy. Trzeba w taki sposób myśleć, bo za kilka lat musimy mieć następców Szczęsnego i Fabiańskiego.

Wydaje się, że sami pukali do kadry dopiero wczoraj.

- Pamiętam, jak Paweł Janas zabrał "Fabiana" na mistrzostwa świata do Niemiec w 2006 roku. Zamiast Jurka Dudka. To była nauka. Każdy turniej tej rangi to dla młodego bramkarza nieocenione doświadczenie. Nawet jeśli nie gra i jest tym trzecim, to i tak zbiera ogromny kapitał na przyszłość. 

Nie padło jeszcze w tej rozmowie nazwisko najdroższego bramkarza w dziejach polskiej Ekstraklasy. A to także pana wychowanek - sprzedany za 7 milionów euro.  

- Radziu Majecki? No kurczę, troszeczkę mu się to zatrzymało w tym Monaco. Też liczyłem na więcej i sądziłem, że szybko zacznie regularnie grać. Wydawało się nawet, że już teraz będzie w kręgu zainteresowań sztabu reprezentacji Polski. Trudno mi powiedzieć tak na odległość, co tam się we Francji dzieje. Radek zagrał jedne mecz, potem siedział na ławce, a bronił Lecomte. A jak ten złapał kontuzję, nagle wskoczył do bramki Mannone, mimo że wcześniej w ogóle nie łapał się do składu

Słychać troskę w pana głosie.

- Martwi mnie ta sytuacja. Liczyłem na to, że Radek tam powalczy. Był dobrze przygotowany, powinien spokojnie dać sobie radę. Mamy ze sobą kontakt, rozmawiamy. Nie jest mu łatwo. Zdaje sobie sprawę, że nie jest od konkurentów gorszy pod względem umiejętności.

Interesuje się nim poważnie Sevilla FC. Może spać spokojnie ze świadomością, że nie zniknął z pola widzenia.

- Myślę, że gdzieś się przebije. Może właśnie na wypożyczeniu? Teraz już nie, ale może latem. Nie jest to takie proste, jak się okazuje. Wierzę jednak, że spokojnie da sobie radę w niejednym dobrym europejskim klubie. Mądry, inteligentny chłopak. Mentalnie też wystarczająco silny.

Rozgadaliśmy się nieco, a i tak wielu intrygujących wątków nie udało się nawet zahaczyć. Może łatwiej byłoby nie zaczynać tej rozmowy od futbolu...

- Ale prywatnie to ze mnie generalnie domator, więc dużo poza piłką się nie dzieje. Wystarczy mi tych wojaży z Legią. Zobaczyłem naprawdę sporo. Cały czas lubię jednak wiedzieć, co się ciekawego na świecie dzieje. Nie jest mi obojętny los naszej planety. Poza tym uwielbiam film i teatr, ale na pierwszym miejscu stawiam moją ukochaną muzykę rockową.

Chwyta pan za gitarę?

- Dawno temu próbowałem. Ale nie miałem do tego ani talentu, ani czasu, żeby się nauczyć. Zostawiłem to tym, którzy wiedzą, jak się to robi. Black Sabbath, Deep Purple, Led Zeppelin, Metallica, Hendrix, Santana, Clapton i paru innych.

Kanon, sami giganci.

- Kiedyś, za młodu, zastanawiałem się, czego będę słuchał, jak będę stary. Gdzieś się zapodziało pół wieku, a ja dalej słucham tego samego.

Rozmawiał Łukasz Żurek

Mimo upływu lat wciąż na pierwszej linii frontu/Newspix
INTERIA.PL

Zobacz także

Sportowym okiem