Koszykówka. Marcin Stefański, trener Trefla Sopot: Lubię pomagać ludziom
- Czasem myślę, że gdyby w Trójmieście powstał jeden klub, mógłby walczyć o prymat nie tylko w Polsce, ale także liczyć się na kontynencie - mówi trener Trefla Sopot, Marcin Stefański.
Na starcie sezonu ligowego w koszykówce trener Stefański przewiduje jego przebieg, mówi o derbach Trójmiasta, trenerskich wzorcach, karierze w polityce i wspomina Adama Wójcika.
Maciej Słomiński, Interia: 15. miejsce w Polskiej Lidze Koszyków dwa lata temu. Szóste w poprzednim sezonie brutalnie przerwanym przez pandemię COVID-19. Jakie pan i drużyna Trefla ma cele na rozpoczynający się sezon?
Marcin Stefański, trener Trefla Sopot: - Chcemy zajść jak najwyżej. A jak to wyjdzie w praniu? Zobaczymy. Nie będę się asekurował i mówił, że walczymy o utrzymanie, zwłaszcza że z 16 spada zaledwie jedna drużyna. Polecę teraz zużytą kalką, ale: "koncentrujemy się na najbliższym meczu".
Najbliższy mecz to inauguracja sezonu z mistrzem Polski, Stelmetem Zielona Góra. Kto będzie faworytem Polskiej Ligi Koszykówki (PLK) w tym sezonie?
- Wielką niewiadomą jest pandemia koronawirusa. Jak ona się rozwinie, tego nie wie nikt. Nie wiadomo, czy zespoły będą przez cały sezon grały w pełnych składach. Na starcie mocny wydaje się, nomen omen, Start Lublin.
Wiele wskazuje na to, że zawodnikiem Pszczółki Startu Lublin zostanie reprezentant Polski, A.J. Slaughter.
- No właśnie. Poza tym tradycyjnie Stelmet, być może Stal Ostrów. Anwil Włocławek na razie jest bez formy, ale to również może być mocny kandydat. Jest duża grupa zespołów wyrównanych, nie ma wielkich różnic między ekipami z miejsc 5-13. Każda z nich może zagrać w play-off, w których wszystko jest możliwe. Ktoś będzie czarnym koniem. Mocno wierzę, że to możemy być my. Mamy, związane z pandemią, ograniczenia finansowe, ale to nie dotyczy jedynie nas. Zamierzamy poprawić naszą grę i pozycję.
Ktoś będzie czarnym koniem. Mocno wierzę, że to możemy być my.
W koszykówce kontrakty są przeważnie jednoroczne. Jak bardzo, w porównaniu z poprzednim sezonem, zmieni się drużyna Trefla Sopot?
- Być może wynika to z tego, że jestem człowiekiem sentymentalnym, ale zdecydowana większość składu została. Kontynuacja pracy, filozofii gry - to są sprawy bezcenne. Zostali właściwie wszyscy Polacy, którzy grali w Sopocie w poprzednich rozgrywkach, poza Mikołajem Kurpiszem, który został wypożyczony do Radomia. Doszło do nas dwóch reprezentantów Polski: Dominik Olejniczak i Karol Gruszecki.
Sąsiedzi z Arki Gdyni grają składem całkowicie polskim. Może to jest jakieś wyjście na grę w lidze w czasie pandemii?
- Nie wiem, czy to jest recepta na sukces. Dobraliśmy kilku zawodników zagranicznych pasujących pod względem ich roli na boisku i charakteru. Takich, którzy są wartościowa częścią "rodziny Trefla". To może być ciekawa mieszanka młodości z doświadczeniem.
Amerykanin Darious Moten został w Polsce na czas pandemii. Mówił, że tu czuje się bezpieczniej niż w amerykańskiej ojczyźnie.
- Miał kontrakt 1+1. Dobrze się tutaj czuje. On jest zadowolony, tak samo my. Bardzo pozytywny gość. To, że został, pokazuje jego pozytywne podejście do naszego klubu i samego miasta oraz kraju.
Jak będzie wyglądał ten sezon? Kilku siatkarzy Trefla Gdańsk, który gra i trenuje w tej samej hali co wy (Ergo Arena), miało dodatnie wyniki testu na COVID-19.
- Z siatkarzami nie mieliśmy bliskiej styczności, jednak na wszelki wypadek przerwaliśmy treningi, gdy u nich pojawiły się zakażenia. Mieliśmy dwukrotnie robione testy, wszystkie wyszły negatywnie. Staramy się uważać, zarówno zawodnicy jak i sztab, staramy się ograniczać wyjścia. Wiemy, jaka odpowiedzialność na nas spoczywa, chcemy zdrowi i bezpieczni zagrać ten sezon. Myjemy ręce, nosimy maski, zachowując przy tym zdrowy rozsądek. Wierzę, że uda się rozgrywki rozegrać w całości i medale zostaną rozdane po play-offach, a nie przed nimi jak to miało miejsce w poprzednim sezonie.
Wiemy, jaka odpowiedzialność na nas spoczywa, chcemy zdrowi i bezpieczni zagrać ten sezon. Myjemy ręce, nosimy maski, zachowując przy tym zdrowy rozsądek.
Po zakończeniu kariery zawodniczej był pan dyrektorem klubu. Potem wsiadł pan na trenerską karuzelę. Czy taki od początku był plan? Czy dziś jest pan oficjalnie trenerem, a nieoficjalnie kimś więcej w Treflu Sopot?
- Dobrze się czułem jako dyrektor, tak samo jest gdy, kieruję zespołem z ławki podczas meczu i treningu. Wciąż staram się pomagać w sprawach organizacyjnych, jeśli jest taka potrzeba. Łączę te funkcje. Będąc dyrektorem, trenowałem również młodzież w Treflu i Sharks Gdynia. Po zwolnieniu Marcina Klozińskiego pojawiła się możliwość objęcia zespołu, wtedy pozostałem przy dyrektorskim stołku. Potem pracę stracił fiński trener Jukka Toijala.
To pan jako dyrektor zwalniał trenerów?
- Nie. To są decyzje prezesa, który przyszedł do mnie i 20 minut przekonywał, bym wziął tę robotę. Zgodziłem się, dopiero później spojrzałem w tabelę i jakie mecze nas czekają. Wtedy przyszła refleksja, że może być ciężko. Oczywiście trochę przejaskrawiam (śmiech). W poprzednim sezonie mieliśmy szansę zbudować razem z Krzyśkiem Roszykiem drużynę od początku. Myślę, że wyszło w miarę dobrze. Szkoda, że nastała pandemia, bo szósta pozycja była dobrą, by zaatakować wyższe miejsca w play-off.
Wracając do kariery zawodniczej, w Śląsku Wrocław trafił pan na Andreja Urlepa. To najważniejszy trenerski wzór?
- Andrej to bardzo twardy charakter, często dostawaliśmy od niego "ochrzan", ale zawsze wiedzieliśmy za co. Ciężkie treningi, jednak wiedzieliśmy, czemu mają służyć. Od tego czasu koszykówka poszła do przodu, nie ma już podziału na zawodników stricte ofensywnych i defensywnych. Trzeba być uniwersalnym. Na pewno wiele wziąłem do siebie od trenera Urlepa. Tak samo od Żana Tabaka, który prowadził mnie w Treflu, teraz zmierzę się z nim w sobotę przy okazji meczu ze Stelmetem. Ponadto podobała mi się praca i filozofia gry Dariusa Maskoliunsa, byłego świetnego zawodnika, dziś trenera reprezentacji Litwy i asystenta swego rodaka Szarunasa Jaskieviciusa w Barcelonie.
Mówił pan o podziale na zawodników ofensywnych i defensywnych. W końcowym etapie kariery stał się pan koszykarzem stricte obronnym, do legendy przeszły pana rzuty osobiste, wykonywane w stylu Shaquilla O’Neala.
- Los płata figle. Gdy byłem młodym zawodnikiem, grałem w II lidze, w SMS Warka potrafiłem rzucić ponad 50 punktów w meczu z ŁKS. Mam na to świadków, np. Łukasza Koszarka - on widział, jak rzuciłem pięć razy w meczu za trzy punkty. Byłem królem strzelców II ligi. Potem zabrakło zdrowia, w dzieciństwie miałem wielkie problemy z ręką. We Francji doznałem kontuzji, moje kłopoty zdrowotne się pogłębiły. Rzut stał się coraz bardziej "niedociągnięty". Nie pomagało mi to, nie chcę się tłumaczyć, ale zabrakło zdrowia, aby wejść na wyższy poziom. To nie znaczy, że nie jestem zadowolony ze swej kariery. A to, czego nie osiągnąłem jako zawodnik, mam nadzieję osiągnąć jako trener.
U sklepienia Ergo Areny widzimy flagi na cześć tytułów mistrzowskich dla Trefla. Takie same wiszą pod kopułą hali w Gdyni. W 2009 roku doszło do rozstania Prokomu i Trefla. Jakie dziś są relacje między klubami z Sopotu i Gdyni?
- Nie znam szczegółów tego "rozwodu", ale dziś, gdy gramy z Arką Gdynia, te mecze są na pewno wyjątkowe i specyficzne. Ja je lubię, bo przychodzi więcej ludzi, tworzą ciekawą atmosferę na trybunach, na parkiecie wszyscy dają z siebie wszystko. Są wyjątkowe emocje, fajnie że możemy cieszyć się derbami. Dzięki temu popularyzujemy koszykówkę. Czasem myślę, że gdyby w Trójmieście powstał jeden klub, mógłby walczyć o prymat nie tylko w Polsce, ale także liczyć się na kontynencie.
Pamiętamy pełną halę "Olivia" na meczach Euroligi. Drużyna z Sopotu, z gdyńskim sponsorem, grała w Gdańsku.
- Może te czasy wrócą? Nigdy nie mów nigdy. Dziś pracujemy dla Trefla Sopot, klubu, który ma fajną historię, trwającą już 25 lat. Podwaliny tworzył prezes Kazimierz Wierzbicki, potem było to rozstanie, a w międzyczasie powstanie Uczniowskiego Klubu Sportowego "Siódemka". To wszystko sprawia, że - dzięki Treflowi - Sopot kojarzy się nie tylko ze spa i kulturą, ale także koszykówką. Oczywiście jest też Ogniwo Sopot w rugby, jest stadion lekkoatletyczny, jest żeglarstwo.
Dzięki Treflowi miasto Sopot kojarzy się nie tylko ze spa i kulturą, ale także koszykówką.
Urodził się pan w Gliwicach, dziś jest w Sopocie. Już na stałe?
- Chyba zostanę. Nie wiadomo, co przyniesie życie, ale tu zbudowałem dom, tu dziesięć lat temu poznałem swoją żonę, mamy dwójkę dzieci. Leon idzie do drugiej klasy, Stella do przedszkola. Nigdzie się nie wybieram, zakorzeniłem się. Dobrze się tu mieszka.
Zasiada pan w sopockiej radzie miasta. Po co panu polityka?
- To wyszło naturalnie. Jestem człowiekiem, który zawsze starał się pomagać innym ludziom. Tak się działo, gdy nie piastowałem żadnego stanowiska, to się nie zmieniło, gdy stałem się radnym. Nie składam wielu interpelacji, ale mieszkańcy piszą do mnie na mediach społecznościowych, dzwonią z prośbą o pomoc. Staram się ich pokierować we właściwe miejsca. Chcę wierzyć, że budżety, które robimy, odzwierciedlają potrzeby obywateli. Sopot słynie ze sporego udziału mieszkańców w tworzeniu budżetów obywatelskich. Boisko w Parku Północnym, dwa place zabaw, w tym maczałem palce, udało mi się ludzi namówić, przekonać. Traktuję to jako rodzaj misji, mieszkańcom to chyba się podoba, wybrali mnie po razy kolejny do rady miasta.
O takich jak pan mawia się, że mają pieprz w pewnej części ciała. Nie może pan usiedzieć w miejscu.
- Może coś w tym jest? Niektóre inicjatywy są dość nietypowe - ważne, żeby przyniosły efekt. W sobotę zaczynamy sezon PLK, a już w niedzielę o 12.00 skaczemy z sopockiego molo, by zebrać pieniądze na operację trzyletniej Nikoli. Kąpielisko Morskie Sopot zobowiązało się wpłacić na zbiórkę pięć tysięcy złotych, jeśli do wody wskoczy 100 osób i wpłaci minimum po 20 złotych. Już teraz zapraszam wszystkich.
Mniej lub bardziej serio mówi się na mieście, że mógłby pan zastąpić w przyszłości prezydenta Jacka Karnowskiego.
- Mamy dobre relacje, szanujemy nawzajem swoją pracę. Nie wiem, czy Jacek by się zgodził, ale można mówić o przyjaźni. Czy go zastąpię? (śmiech). Powtarzam się, ale: "nigdy nie mów nigdy". Uważam, że prezydent dobrze wypełnia swą rolę. W mojej ocenie miasto idzie w dobrym kierunku. Wiadomo, że ktoś może być niezadowolony, ale jeszcze się taki nie narodził, co by wszystkim dogodził.
Dół głównej ulicy miasta, Bohaterów Monte Cassino, to tony wylanego betonu. Nie wszystkim się to podoba.
- Kwestia gustu. Mnie osobiście podoba się Plac Przyjaciół Sopotu. Gdy byłem tu kiedyś, faktycznie było więcej zieleni. Z jednej strony może przydałoby się parę drzew, z drugiej na takim placu można przeprowadzić imprezę typu "Literacki Sopot", która właśnie teraz się odbywa. Podobna sytuacja z mariną przy molo. Jedni narzekają, że przez nią jest płytko, inni mogą w przystępnej cenie trzymać tam swoją łódkę.
Chciałem zapytać o miejsce rodzimej koszykówki w kraju i na świecie. Mam wrażenie, że kiedyś jej status był nieco wyższy niż obecnie, większe było zainteresowanie polskim basketem. Pozytywnym sygnałem jest to, że w startującym sezonie mecze PLK będzie transmitował Polsat.
- Co byśmy nie zrobili, nie przebijemy piłki nożnej. Na jakimkolwiek nie byłaby poziomie, będzie w naszym kraju najpopularniejszą dyscypliną. My musimy rywalizować z siatkówką, piłką ręczną, o miano dyscypliny numer dwa. Aby to osiągnąć potrzebny jest sukces. Pamiętamy siódme miejsce na mistrzostwach Europy w 1997 roku w Hiszpanii. Za tym poszło zainteresowanie sponsorów i większe pieniądze.
Co byśmy nie zrobili, nie przebijemy piłki nożnej. Musimy rywalizować z siatkówką, piłką ręczną, o miano dyscypliny numer dwa.
Pomógł zapewne ówczesny boom na NBA.
- To lata nieco wcześniejsze. Czeka nas dużo pracy u podstaw. Trenerzy grup młodzieżowych są pasjonatami, wynagradzani są symbolicznie. Jeśli to się nie zmieni, nie możemy marzyć o postępie. Dziś sytuacja jest podobna do roku 1997, w zeszłym roku reprezentacja dobrze zagrała i zajęła ósme miejsce na mistrzostwach świata w Chinach. Jeden sukces wiosny nie czyni, musimy iść za ciosem i wciąż popularyzować koszykówkę.
Mówi pan o sukcesie polskiej reprezentacji z roku 1997. Do liderów tamtej kadry należał Adam Wójcik. Kilka dni temu była trzecia rocznica jego śmierci.
- Adam był świetnym zawodnikiem. Najlepszym Polakiem, którego widziałem w akcji. Poza tym Wójcik był wspaniałym człowiekiem. Całe życie było przed nim. Brakuje go bardzo. Gdyby był z nami, pomógłby w rozwoju polskiej koszykówki. Wielka pustka i smutek. Wierzę, że tam, gdzie jest teraz, jest mu dobrze.
Rozmawiał Maciej Słomiński