Katarzyna Pruszkowska: W książce "Epoka hipokryzji. Seks i erotyka w przedwojennej Polsce" pisze pan o seksualnej rewolucji naszych pradziadków. Jak trafił pan na jej trop? Kamil Janicki: - Podczas pisania jednej z moich poprzednich książek, "Upadłych dam II Rzeczpospolitej", zorientowałem się, że w prasie brukowej tamtego czasu o seksualności wypowiadano się rzadko, ale niezwykle otwarcie - choć prawie zawsze w kontekście kryminalnym. Najczęściej wzmianki pojawiały się w artykułach opisujących przestępstwa kobiet, rzekomych "nimfomanek", które popełniały zbrodnie wiedzione swoimi "chorymi żądzami". W wysokonakładowej prasie trudno było napisać coś więcej ze względu na obowiązującą cenzurę obyczajową. Kiedy jednak pochyliłem się nad innymi źródłami z epoki - poradnikami, pamiętnikami, pokątnymi pismami erotycznymi - okazało się, że Polacy ani się seksu nie wstydzili, ani też nie byli przed wojną tak pruderyjni, jak nam się wydaje. - W II Rzeczpospolitej polskie społeczeństwo było wyjątkowo postępowe. To właśnie w dwudziestoleciu międzywojennym - między innymi w Polsce - wybuchła pierwsza rewolucja obyczajowa, dziś już zapomniana. Ale skąd mamy to wiedzieć, skoro takich informacji nie ma ani w podręcznikach, ani w "poważnych" opracowaniach? Dzięki czemu ta rewolucja była w ogóle możliwa? - Czynników było sporo, ale podstawowy to upowszechnienie się nowoczesnej antykoncepcji. Kobiety po raz pierwszy mogły uprawiać seks nie wiążąc tego z posiadaniem dzieci. Oczywiście możemy zastanawiać się, na ile ta antykoncepcja była skuteczna, a na ile okrutna i makabryczna. Ale wreszcie była. Jakie metody były wtedy znane? - W 20-leciu istniała jedna wysoce skuteczna metoda zapobiegania ciąży, która jest stosowana także współcześnie. Chodzi o lateksową prezerwatywę, którą w 1916 roku opatentował Izrael Fromm, polski Żyd pochodzący z Konina. Wcześniej także istniały prezerwatywy, ale ich używanie nie należało do przyjemnych. XIX-wieczne kondomy przypominały raczej grube dętki rowerowe niż akcesoria erotyczne. Nakładano ich często kilka, jedna na drugą, a po stosunku suszono. Wynalazek Fromma był tymczasem i bezpieczny, i względnie wygodny. Od dzisiejszych prezerwatyw różnił go tylko brak nawilżenia - zamiast odpowiednich środków zapewniających "poślizg" prezerwatywy były posypywane talkiem. - Kondomy Fromma, sprzedawane pod marką Fromm’s Act, szybko rozpowszechniły się na Zachodzie. Rocznie produkował ich niemal dwa razy więcej, niż było wtedy mieszkańców Polski. Nad Wisłą przyjmowały się jednak z oporami. Nasi pradziadkowie zbyt dobrze pamiętali XIX-wieczne, odstręczające kondomy, by dobrowolnie sięgać po cokolwiek zbliżonego. - Inne środki także spotykały się z rezerwą. Na przykład różnej maści pesaria (krążki - przyp. red.), umieszczane w pochwie lub w macicy. W 20-leciu lekarze niewiele wiedzieli o procesach zapalnych, dopiero eksperymentowali z materiałami sztucznymi. "Grzybki", "Silki" i "czapeczki" zapobiegały ciąży w ograniczonym stopniu, a bardzo często prowadziły do ciężkich uszkodzeń ciała. Powiedział pan, że niektóre metody antykoncepcji były makabryczne. - Wynalazcy wciąż poszukiwali idealnego i niezawodnego środka antykoncepcyjnego. Takim miał być na przykład wprowadzany do macicy rad. Fachowcy chwalili jego działanie, a skutki uboczne, takie jak późniejsze poronienia lub skoki temperatury ciała do 40 stopni, nazywali "mało znaczącymi niedogodnościami". O długotrwałych konsekwencjach nikt nie pisał, bo zanim zbadano rakotwórczy wpływ radu, opartą na nim terapię zaaplikowano setkom kobiet. Dzisiaj nie sposób nawet w przybliżeniu oszacować, ile z nich umarło następnie na choroby nowotworowe lub chorobę popromienną. Z tego, co pan mówi wynika, że w tamtym okresie prowadzenie eksperymentów na ludziach nie było szczególnie trudne. - Na początku XX wieku etyka lekarska wciąż była w powijakach. Nie zwoływano żadnych kolegiów, nie zdobywano zgód i nie wypełniano dokumentów. Do minimum skracano fazę badań na zwierzętach, tak, by wszelkie nowe terapie jak najszybciej sprawdzać na ludziach. Od pomysłu do realizacji mijały niekiedy zaledwie tygodnie. - Niezawodnym środkiem antykoncepcyjnym miały być promienie Roentgena. Wielkim zwolennikiem tej metody był np. Tadeusz Boy-Żeleński. Czasami dochodziło do trwałego uszkodzenia ciała i bezpłodności, ale to również były - zdaniem lekarzy - nieistotne skutki uboczne. Z tych "złotych środków" rezygnowano dopiero wtedy, kiedy o pacjentach umierających w męczarniach zaczęło się robić głośno. - Np. terapie radowe wyszły z mody wtedy, gdy w Ameryce milionerowi uzależnionemu od pewnego napoju energetycznego odpadła dosłownie szczęka. Lekarze wykryli w jego ciele kilkadziesiąt guzów nowotworowych. Po badaniach okazało się, że napój, sprzedawany pod marką "Radithor", bazował właśnie na radzie. Na świecie ta afera doprowadziła do prawdziwej paniki. Ale w Polsce - ojczyźnie Marii Skłodowskiej-Curie - dziennikarze i tak uparcie twierdzili, że odkryty przez naszą noblistkę rad to przede wszystkim lekarstwo, nie zaś trucizna. Ale eksperymenty z tamtych czasów przyczyniły się do rozwoju medycyny. - Bez wątpienia. Hormonalna pigułka antykoncepcyjna została stworzona właśnie podczas tej pierwszej, niekontrolowanej fali badań nad antykoncepcją. Jej twórca został wtedy zaszczuty i popełnił samobójstwo, a badania na długie lata trafiły do szuflady. Ale prawda jest taka, że "pigułkę", w jej bardzo wczesnej wersji produkowano już w 1930 roku w Budapeszcie. - W latach trzydziestych eksperymentowano też z zastrzykami antykoncepcyjnymi z ludzkiej lub byczej spermy. Brzmi absurdalnie? Niekoniecznie, bo dzisiaj, w XXI wieku, wraca się do tych właśnie badań. W Ameryce nie brakuje specjalistów uważających, że mogą one stanowić klucz do opracowania męskiej pigułki antykoncepcyjnej. Powiedział pan, że powodów, które umożliwiły rewolucję obyczajową było więcej. - Do zmiany obyczajów przyczyniły się także narodziny seksuologii. W XIX wieku fachowa wiedza na temat życia płciowego była znikoma. Nawet poważni lekarze sądzili, że najmniejsze błędy w życiu seksualnym mogą skończyć się śmiercią. Stosunki nie mogły być ani nazbyt długie, ani zbyt częste, ani nawet szczególnie wymyślne. Seks na stojąco prowadził rzekomo do paraliżu nóg, onanizm mógł się skończyć gruźlicą i wyschnięciem mózgu, a chwycenie za palec w chwili seksualnego napięcia mogło przyprawić dziewczynę o zawał serca. Co więc było dozwolone? Właściwie tylko pięciominutowy stosunek w pozycji misjonarskiej. Dlaczego więc w ogóle rozpoczęto badania nad ludzką seksualnością? - Ze strachu. Początkowo skupiały się głównie na dewiacjach i wydumanych chorobach, ale z czasem pozwoliły zrozumieć ludzką płciowość. W XIX wieku medycyna nie wierzyła nawet w to, że kobiety są zdolne do orgazmu. W ogóle przyjmowano, że seks to męska sprawa. Poradniki otwarcie tłumaczyły, że przyjemność dżentelmenowi powinny zapewniać prostytutki, natomiast seks z żoną należy sprowadzać do absolutnego minimum. Miał być krótki, brutalny i skoncentrowany wyłącznie na potrzebach jednej płci. Takie podejście miało zapobiegać ciąży i zapewniać szczęśliwy związek. Bo przecież jeśli kobieta nie będzie wiedzieć, że seks może być przyjemny, to też nie będzie szukać żadnych pozamałżeńskich uciech. - Badania nad seksem postawiły ten obraz rzeczywistości na głowie. Techniki i pozycje seksualne, wielokrotne szczytowanie, środki przeciwdziałające problemom z erekcją, znaczenie gry wstępnej - około 1930 roku o tym wszystkim pisano już zupełnie otwarcie, również w Polsce. - Rewolucja seksualna w dwudziestoleciu międzywojennym to była przede wszystkim rewolucja kobiet. Dopuszczono jest wtedy, na niemal równych prawach, do życia seksualnego. A właściwie kobiety same się dopuściły, bo ogromne znaczenie miał także ruch feministyczny. Historycy wstydzą się o tym pisać, ale bojowniczkom o prawa kobiet chodziło nie tylko o prawo do głosu czy do pracy, ale także o prawo do równego traktowania w łóżku. Czy wybuch II wojny światowej miał wpływ na rewolucję? - Obydwie wojny miały. Pierwsza stanowiła końcowy element układanki. Antykoncepcja, narodziny seksuologii, feminizm, a wreszcie wielka wojna - na tych podstawach rodziła się rewolucja seksualna. Na skutek globalnego konfliktu młodzi ludzie odrzucili normy swoich dziadków i pradziadków. Nie chcieli dłużej słuchać ludzi, którzy zepchnęli Europę na krawędź przepaści. Dawna pruderia i sztywne zasady wydawały im się "wczorajsze". Pragnęli żyć tu i teraz: bez wieloletnich narzeczeństw, bez zakłamania i bez wyrzekania się swojej seksualności. - To był, jak ujmowała rzecz Irena Krzywicka, okres burzy i naporu. Zakończył go dopiero wybuch II wojny światowej, która brutalnie przerwała ten obyczajowy karnawał. Rewolucja nie tylko się zakończyła, ale też - zupełnie o niej zapomniano. I wielka szkoda, bo teraz, w XXI wieku wracamy w debacie publicznej do dokładnie tych samych zagadnień, które skrupulatnie przepracowali już nasi pradziadkowie. O jakich tematach wtedy dyskutowano? - Wiele miejsca poświęcano na dyskusje o zdradzie, życiu na kocią łapę, związkach poligamicznych. To nie tak, że przed początkami XX-wieku kobiety nie zdradzały, ale w 20-leciu po raz pierwszy mówiono głośno o tym, że nie tylko mężczyźni szukają satysfakcji seksualnej lub przygód poza małżeństwem. "Skoki w bok" w wykonaniu kobiet, stały się rodzajem światopoglądowej deklaracji. Jeśli od męża kobiety mogły oczekiwać tylko brutalności, to zamiast cierpieć, na wzór własnej matki czy babki, szły do kochanków. Na tym nie koniec, bo poruszano też właściwie każdy temat, który do teraz rozpala debatę publiczną: sponsoring, galerianki, stalking, mobbing, związki partnerskie, małżeństwa homoseksualne. Czy o zalegalizowaniu związków poligamicznych mówiono na poważnie? - Jak najbardziej. Z francuskich badań z lat 20. wynikało, że właściwie nie istnieją szczęśliwe małżeństwa. Seksuolog z Łodzi, Paweł Klinger, podawał, że na 100 tys. przepytanych legalnych związków, tylko 13 uznano za szczęśliwe. To nawet nie jedna setna procenta. - Uważano, że małżeństwo, jako instytucja, przestało funkcjonować. Jedno z rozwiązań zakładało całkowitą rezygnację z monogamii i odrzucenie zazdrości. Postępowi publicyści wierzyli, że jeśli mężowie przestaną wtrącać się w seksualne aktywności swoich żon, a żony mężów, to powstaną bardziej szczere małżeństwa oparte na autentycznym porozumieniu. Dyskutowali o tym socjaliści, demokraci, feministki, a nawet - protestanccy teolodzy. Także w Polsce ukazywały się radykalne prace, w rodzaju "Małżeństw koleżeńskich" Bena Lindseya czy "Małżeństwa i moralności" Bertranda Russella. Z rodzimych publicystów najgłośniej podobne poglądy prezentował wspomniany już Tadeusz Boy-Żeleński. Który miał żonę. - Tak, to był przykład jednego z tych ludzi, którzy nie tylko mówili o wprowadzaniu nowych zasad, ale realizowali te postulaty we własnym życiu. Boy i Irena Krzywicka wypowiadali się publiczne o walce z zazdrością i oficjalnie "chodzili ze sobą", mimo że obydwoje pozostawali w legalnych związkach. O seksie pisali otwarcie i na własnych przykładach. Żeleński bez oporów opowiadał o swoich pierwszych doświadczeniach erotycznych, o tym jaki wpływ na jego wejście w świat seksu miał Kościół, a jaki znajomi. Nie zasłaniał się "sąsiadem", "kolegą", "znajomym", tylko mówił wprost, o sobie. Kto najbardziej krytykował rewolucję seksualną i to, co ze sobą niosła? - Boy pisał o "okopach Świętej Trójcy" jako głównym przeciwniku jego obyczajowej krucjaty. Sprawa nie jest jednak taka prosta. W tej epoce nie było jeszcze ściśle określonych tez i obozów. Oczywiście, konserwatyści i ludzie związani z Kościołem katolickim nie zgadzali się z najbardziej radykalnymi postulatami. Ale wiele kwestii wydawało się wciąż niejasnych - ludzie nie wiedzieli, jak powinni wypowiadać się na przykład w sprawie aborcji, albo co myśleć o wychowaniu seksualnym młodzieży. Edukacja seksualna w szkołach, która została wprowadzona już w 1920 roku spotykała się z akceptacją ludzi Kościoła. Aż do czasu, kiedy potępił ją papież. - Podobnie wyglądała kwestia zalegalizowania aborcji. Dopóki hierarchia kościelna nie przedstawiła oficjalnego stanowiska, wydawało się, że nawet wśród konserwatystów powszechne jest dążenie do wykreślenia kar z kodeksu, by podjąć skuteczniejszą walkę z podziemiem aborcyjnym. - Trudno się zresztą dziwić takiemu podejściu. Aborcja była oficjalnie karana więzieniem i odsiadka groziła i lekarzowi, i kobiecie przerywającej ciążę. W praktyce polskie kobiety traktowały aborcję jak jeden ze środków antykoncepcyjnych. W wielu środowiskach wręcz najpopularniejszy lub jedyny stosowany środek. Politycy, sędziowie i prokuratorzy oficjalnie podpisywali się pod rygorystycznymi przepisami, ale gdy zaszła taka potrzeba, to bez żadnych oporów moralnych zabierali swoje żony i kochanki na "skrobankę". Pieniądze zapewniały zabieg w renomowanej klinice i pełne bezpieczeństwo, podczas gdy zabiedzone robotnice trafiały w łapy akuszerek nie mających pojęcia o medycynie. Usunięcie płodu często kończyło się dla nich śmiercią lub okaleczeniem na całe życie. Skala problemu była olbrzymia. - Byłbym skłonny szacować, że w II Rzeczpospolitej dokonano łącznie przynajmniej dwóch milionów aborcji. W niemal każdej rodzinie, w każdym domu i na każdej ulicy, mieszkały kobiety, które przerwały ciążę, często po kilka razy. Pomimo głośnej, ogólnopolskiej dyskusji na ten temat, prawo pozostało bez zmian - zupełny brak kontroli, bezkarność elit i szykany wobec biedoty. Politycy ukręcili łeb sprawie. Wprawdzie każdego roku podczas spartaczonych aborcji wciąż zabijano tysiące kobiet, ale dla posłów i ministrów to była zbyt mała liczba, by narażać się na utratę głosów wyborców. Więcej o książce Kamila Janickiego przeczytasz tutaj!