Po wetach ustaw dotyczących wymiaru sprawiedliwości w lipcu 2017 roku, Andrzej Duda ponownie podjął niekorzystną dla Prawa i Sprawiedliwości decyzję. Doktor Marek Migalski z Uniwersytetu Śląskiego przekonuje, że mamy do czynienia z najgłębszym kryzysem w relacjach między głową państwa a obozem rządzącym. - Weta lipcowe były dla obozu rządzącego bolesne, ale jakoś zrozumiałe. Natomiast obecne weto, jeżeli rzeczywiście nie było konsultowane z obozem rządzącym, było kompletnym zaskoczeniem, musiało uderzyć w Jarosława Kaczyńskiego i to w najbardziej bolesne miejsce - mianowicie w jego omnipotencję. Weto ustawy degradacyjnej pokazało bowiem, że nawet posiadając przewagę w Sejmie i Senacie, mając ubezwłasnowolniony Trybunał Konstytucyjny, podporządkowaną prokuraturę czy sądy, Kaczyński nie jest w stanie przeforsować swojej wizji w sprawie tak oczywistej dla tego obozu rządzącego, jak ustawa degradacyjna. Tym samym Andrzej Duda zdekodował, sfalsyfikował czy zdekonstruował coś, co daje Jarosławowi Kaczyńskiemu potężną przewagę nad innymi, czyli przekonanie, że on wszystko może, że jest wszechwładny, że jest nie do pokonania. To obnażyło słabość prezesa PiS, a tego Jarosław Kaczyński Andrzejowi Dudzie już nie zapomni - stwierdził politolog. Natomiast profesor Wawrzyniec Konarski z Akademii Finansów i Biznesu Vistula uważa, że za wetem prezydenta może stać Jarosław Kaczyński. - To interpretacja mniej korzystna dla prezydenta, ale samodzielność Andrzeja Dudy może nie być tylko i wyłącznie jego własną inicjatywą, ale być formą taktyki stosowanej przez prezesa Jarosława Kaczyńskiego, który jest pierwszym organizatorem całego obozu Zjednoczonej Prawicy, wcielającym się w rolę podobną do tej marszałka Józefa Piłsudskiego przed wojną - nie pełniąc żadnej formalnej funkcji, porusza całą polityką państwa - ocenia. Profesor Konarski zaznacza jednak, że jest też druga interpretacja sytuacji. - Mamy do czynienia z czymś, co można określić jako cezaryzm polityczny. Użyłem tego określenia, jak dotąd jako jedyny komentator polityczny, w lipcu 2017 roku, kiedy pojawiło się weto prezydenckie w kwestiach sądowniczych. Stwierdziłem wtedy, że prezydent podjął próbę usamodzielnienia się, jako osoba ulokowana w polskiej polityce za sprawą mandatu uzyskanego od wyborców, oczywiście wyborców w dużym stopniu spokrewnionych z wyborcami popierającymi obóz Zjednoczonej Prawicy. Natomiast każdy polityk, zwłaszcza taki atakowany w sferze mediów, co akurat jest przypadkiem obecnej głowy państwa w Polsce, może mieć w jakimś momencie ochotę wykazać się samodzielnością. I taką samodzielnością Andrzej Duda wykazał się w zeszłym roku, co z perspektywy historyczno-naukowej nazywa się cezaryzmem politycznym, czyli sytuacją w której osobowość polityczna chce się bezpośrednio łączyć ze swoimi poplecznikami czy wyborcami, a niekoniecznie wyrażać interesy obozu politycznego, który formalnie za nim stoi - komentuje naukowiec. - To są dwie różne interpretacje sytuacji. Która z nich jest prawidłowa? Trudno dzisiaj wyrokować, ale można spekulować - dodał profesor Konarski. Doktor Hubert Horbaczewski z Uniwersytetu Łódzkiego uważa, że próba emancypacji prezydenta Dudy, choć prowadząca do konfliktu ze Zjednoczoną Prawicą, nie będzie oznaczać rozłamu Nowogrodzkiej z Pałacem Prezydenckim. - PiS nie traci cierpliwości do Andrzeja Dudy, bo PiS jest na prezydenta skazane. Przez najbliższe trzy lata. Oczywiście, może się zdarzyć taka sytuacja, z jaką mieliśmy do czynienia za czasów prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego, kiedy to relacje między Pałacem Prezydencki a partią rządzącą zamieniły się w tak zwaną "szorstką przyjaźń". Wydaje mi się, że jednak w tym przypadku tak daleko to nie zajdzie, nie będzie wojny między prezydentem Dudą a PiS. Jeżeli jednak doszłoby do konfliktu, to bez wątpienia więcej do stracenia ma PiS. Oczywiście prezydent Duda ma do stracenia jedną podstawową rzecz - rekomendację Zjednoczonej Prawicy w następnych wyborach prezydenckich. To jest jednak perspektywa dwóch i pół roku. Zresztą słychać już wśród liderów PiS głosy wyciszające ataki na prezydenta Dudy ze strony niektórych polityków prawicy - powiedział politolog Interii. - Kto więcej stracił na wecie ustawy degradacyjnej? - zastanawia się profesor Konarski. - Dobre pytanie, ale nie możemy jeszcze o tym przesądzić, ponieważ jest to dopiero początek. Warto jednak pamiętać, że po wetach z lipca zeszłego roku, głowa państwa właściwie nie straciła. Można nawet powiedzieć, że był to sukces Andrzeja Dudy. Dzisiaj, kiedy mamy do czynienia z pewną zadyszką rządzących, wynikającą z dużej skali reaktywności, a nie aktywności obozu Zjednoczonej Prawicy, na tym tle możemy domniemywać, że na wecie zyska sam prezydent, który z pewnością ma duże aspiracje. Nie tylko prezydenckie i związane z reelekcję, ale też związane z przyszłym przywództwem obozu prawicowego. Kaczyński woli przegraną Szydło, niż wygraną Dudy? Według doktora Migalskiego, właśnie kwestia przyszłego przywództwa w polskiej prawicy może być kluczowa dla przyszłych wyborów prezydenckich. Ale nie tylko. - Dla mnie było to już jasne po wetach lipcowych, a teraz staje się coraz bardziej oczywiste, że Andrzej Duda nie będzie kandydatem Zjednoczonej Prawicy w wyborach prezydenckich w 2020 roku. Jarosław Kaczyński dla swojego obozu i swojej partii wolałby przegrać w wyborach prezydenckich z Beatą Szydło jako kandydatką, niż pozwolić je wygrać Andrzejowi Dudzie. Dziś Jarosław Kaczyński postrzega Andrzeja Dudę jako polityka zbyt samodzielnego. On chciałby, żeby prezydent nie miał absolutnie żadnej inicjatywy i żadnego pola manewru politycznego. Natomiast Duda kilkukrotnie dyskretnie sprzeciwił się woli prezesa Kaczyńskiego i pokazał własną wolę decyzyjną - powiedział Interii. - Odtwórzmy tok myślenia Kaczyńskiego: jeżeli Duda zachowuje się tak w czasie pierwszej kadencji, to w okresie trwania drugiej kadencji może być jeszcze bardziej niezależny i mniej powolny woli prezesa PiS. Zwłaszcza, że czas będzie działał na korzyść Dudy - zaznacza Migalski. - W 2025 roku, kiedy kończyłaby się hipotetyczna druga kadencja Dudy, to będzie on wówczas 53-latkiem, a Kaczyński będzie wówczas 76-latkiem. W naturalny sposób prawica zaczęłaby się orientować i konstytuować wokół będącego w sile wieku Dudy, a nie wokół starzejącego się Kaczyńskiego. W ten oto sposób dokonałoby się, bez woli Kaczyńskiego, proces przekazywania władzy na prawicy. Kaczyński nie chce do tego dopuścić. Druga kadencja Andrzeja Dudy oznaczałoby, że to on staje się centralną postacią prawicy, a nie Jarosław Kaczyński. Dlatego jeszcze raz podkreślam - Kaczyński będzie wolał, żeby Beata Szydło jako kandydatka PiS przegrała wybory w 2020 roku, niż żeby jako kandydat PiS zwyciężył Andrzej Duda - twierdzi politolog. Inne spojrzenie na następne wybory prezydenckie i ewentualną kandydaturę Beaty Szydło w wyborach prezydenckich mają pozostali rozmówcy Interii. - Jeśli przyjmiemy, a tak przecież jest, że Andrzej Duda ma rosnącą liczbę wrogów w obozie Zjednoczonej Prawicy, to możemy założyć, że front niechętny prezydentowi może się powiększać. Automatycznie ten front będzie szukał osoby, która mogłaby zyskać poparcie Jarosława Kaczyńskiego jako potencjalny kandydat w wyborach, w miejsce Andrzeja Dudy - komentuje profesor Konarski. - Ale jest to bardzo ryzykowne. Dlaczego? Pomimo licznych lapsusów, prezydenta Dudy potrafił się zachować w sytuacjach wpływających na jego wizerunek. A taką była sytuacja zawetowania ustawy degradacyjnej, ustawy postrzeganej przez społeczeństwo jako bardzo kontrowersyjnej i dzielącej to społeczeństwo. Z tego punktu widzenia decyzja prezydenta Dudy była przemyślana. Zarzucano Dudzie, że nie potrafi być prezydentem wszystkich Polaków, tymczasem on podjął krok właśnie w tym kierunku. Natomiast pomysł wysunięcia Beaty Szydło, jako alternatywnego wobec Andrzeja Dudy kandydata Zjednoczonej Prawicy w wyborach prezydenckich, jest pomysłem nieprzemyślanym. Przecież Szydło jest oceniania negatywnie także we własnym obozie politycznym, nie wspominając że po ostatnim, trochę karczemnym wystąpieniu w Sejmie w sprawie nagród dla rządu, jest bardzo negatywnie postrzegana przez bardzo dużą część opinii publicznej. - Kandydatura Beaty Szydło? Mówienie o kandydacie na prezydenta na dwa i pół roku przed wyborami może być przedwczesne - zaznacza w rozmowie z Interią doktor Horbaczewski. - PiS zazwyczaj długo zwleka z ogłoszeniem nominacji, co widać choćby po zbliżających się wyborach samorządowych. Tak naprawdę ciągle nie wiemy do końca kto będzie reprezentował PiS w dużych miastach w ubieganiu się o fotele prezydenckie. W związku z tym nie przypuszczam, by ten puszczony balon rozpoznawczy w postaci pogłosek o kandydaturze Beaty Szydło, nie oznaczał nic więcej jak tylko właśnie balon rozpoznawczy.