Europosła zapytaliśmy także o to, dlaczego głosował przeciw umowie stowarzyszeniowej UE-Ukraina i czy w Parlamencie Europejskim jest naprawdę aż tak źle, jak się spodziewał. Agnieszka Waś-Turecka: - "Rzeczpospolita" donosi, że Nowej Prawicy grozi rozłam. Robert Iwaszkiewicz: - Z artykułu dowiedziałem się o rzekomym konflikcie między nami i bardzo się zdziwiłem. Czyli nie będzie rozłamu? - Nic mi o tym nie wiadomo. A przecież jestem w ciągłym kontakcie z Januszem Korwin-Mikkem tu, w Strasburgu i z centralą w kraju. - Oczywiście zdarzają się wśród nas różnice poglądów, ale to normalna praktyka w każdej partii politycznej. W takim razie z czego wynika przełożenie terminu konwentu, który ma wybrać nowe władze partii? - Z niespełnienia formalnych wymagań statutowych. Zdaje się, że pewne terminy nie zostały dotrzymane. Tylko tyle. Czyli nie ma walki o władzę? - Na pewno nie ma rozłamu, a władzę mamy taką, jaką mamy. Podoba się Panu sposób zarządzania partią przez Janusza Korwin-Mikkego? - Prezes jest człowiekiem charyzmatycznym, silnym liderem i to on prowadzi partię. Bez niego ona nie istnieje, co dobitnie dowiódł przykład UPR. Głosował pan "za" umową stowarzyszeniową UE-Ukraina? - Nie. Oczywiście głosowałem przeciw. Tak jak wszyscy europosłowie Nowej Prawicy. Dlaczego? - Nasze podejście do konfliktu na Ukrainie jest zupełnie inne niż to prezentowane przez unioparlament. Od samego początku mówimy, że z punktu widzenia bezpieczeństwa Polski najważniejsza jest silna, niepodległa Ukraina. Obecnie robi się wszystko, by Kijów osłabić. Umowa stowarzyszeniowa to osłabienie Ukrainy, a nie pomoc? - Dla nas ważne są wartości europejskie, a nie unijne. Ogólnie uważamy UE za szkodliwą instytucję i chcielibyśmy, by Polska nie była jej członkiem. Dlatego trudno od nas oczekiwać byśmy z własnej woli w tym bagnie chcieli pogrążać też Ukrainę. Jest Pan członkiem komisji rynku wewnętrznego i ochrony konsumentów. Prace w komisji zostały już rozdzielone? Coś się Panu dostało? - Różnica miedzy parlamentem europejskim a polskim jest taka, że w polskim, gdy kończy się kadencja, kończą się też wszystkie prace i projekty. Nowa kadencja zaczyna od początku. Natomiast w PE prace z poprzedniej kadencji są kontynuowane. Nie dostał Pan spuścizny po żadnym z europosłów? - Nie. Przede wszystkim dlatego, że jestem posłem niezrzeszonym, a najwięcej do powiedzenia mają frakcje polityczne. Posłowie niezrzeszeni są marginalizowani. Czyli zasadniczo co Pan teraz robi? - Oprócz komisji rynku wewnętrznego jestem też w komisji ochrony środowiska naturalnego, zdrowia publicznego i bezpieczeństwa żywności, gdzie miałem możliwość złożenia dwóch poprawek dotyczących tzw. zielonej energii. Nie jestem w stanie pojąć, dlaczego UE działa na własną niekorzyść stawiając sobie wyśrubowane cele klimatyczne, które tylko pogarszają stan naszej gospodarki. - Zwracałem też uwagę na konieczność podjęcia prac legislacyjnych w celu umożliwienia wydobycia gazu łupkowego. Bardzo korzystnie wpłynęłoby to na pozycję Polski i ogólnie UE w kontekście wymiany handlowej nie tylko z Rosją, ale także USA. Jak Pan się czuje pracując dla pracodawcy, którego istnienie uważa Pan za niepotrzebne? - Bardzo niekomfortowo. Według mnie, celem europarlamentarzysty powinno być działanie w interesie obywateli własnego kraju. Natomiast to, co tu widzę, znacząco od tego wyobrażenia odbiega. Wydaje się, że wszelkie działania podejmowane są nie dla dobra obywateli, ale unijnych urzędników lub polityków. - Stwierdzenie, że pracuję dla Parlamentu Europejskiego jest jednak do pewnego stopnia nieprecyzyjne. Nie jestem pracownikiem tej instytucji, tylko posłem wybranym przez wyborców z Polski, którzy zechcieli mnie w tym miejscu umieścić. Czy są jakiekolwiek kwestie, których omawianie w PE ma sens? - Oczywiście, że tak. Przede wszystkim uproszczenie legislacji. Na spotkaniu komisji rynku wewnętrznego dyskutowaliśmy ostatnio sprawę uproszenia prawa. Posłowie mówili, że jest zbyt skomplikowane i trudne. By to zmienić proponowano jednak kolejne uchwały i dyrektywy, zanim po prostu zlikwidować te już istniejące! To dla mnie zupełnie nielogiczne. Czy podczas dotychczasowej pracy w PE było coś, co Pana pozytywnie zaskoczyło, czy jednak jest tak źle, jak Pan się spodziewał? - Nadzieja jest w tym, że podczas rozmów w kuluarach z posłami opcji eurosceptycznej można trafić na ludzi o podobnym podejściu do sytuacji. Ale gdy przychodzi do wystąpień oficjalnych retoryka niestety się zmienia. Tego nie potrafię zrozumieć. Nie jesteście zbyt silni. Zdecydowani eurosceptycy to zaledwie około 150 posłów. - I niestety jesteśmy też podzieleni. Gdyby udało nam się dogadać pod jednym hasłem, np. likwidacji złych unijnych przepisów, mielibyśmy znacznie większy wpływ w PE i w komisjach. Warto jednak zauważyć, że nie jest to "tylko" ale "aż" około 150 eurosceptyków. Z kadencji na kadencję liczba posłów przeciwnych Unii Europejskiej w obecnym kształcie rośnie i jest to optymistyczny prognostyk. Co przeszkodziło w dogadaniu się? - Trudno powiedzieć. Dwie największe grupy uniosceptyków to Brytyjczycy Nigela Farage’a i Francuzi Marine Le Pen. Oni między sobą nie potrafili dojść do porozumienia, a gdy do tego kotła doszła jeszcze charyzma Janusza Korwin-Mikkego to okazało się, że silnych charakterów jest po prostu za dużo. Jestem jednak przekonany, że w interesie normalnej i zdrowej Europy jest, by powstała jedna, wspólna, silna frakcja eurosceptyczna. Ze Strasburga,