Agnieszka Waś-Turecka, Interia: - Jesteśmy w Strasburgu, w siedzibie głównej Parlamentu Europejskiego. Oprócz niej są jeszcze dwie - w Brukseli i Luksemburgu. Po co? Lidia Geringer de Oedenberg: - To zawiła historia. Jestem współzałożycielką nieformalnej grupy europosłów "Single Seat" walczącej z absurdem trzech siedzib. Co ciekawe, najbardziej kosztotwórcza jest ta trzecia - Luksemburg, o której wiele osób zapomina. Tam skupiona jest nasza administracja, co oznacza, że urzędnicy, by za nami nadążyć, są praktycznie cały czas w podróży. A to generuje olbrzymie koszty przejazdów, o wyposażeniu trzech biur nie wspominając. Wiadomo, ile kosztuje każda z siedzib? - Na razie nie udaje się tego dokładnie wyliczyć, ponieważ koszty np. sprzątania podawane są w budżecie łącznie dla wszystkich trzech siedzib. Udało się nam jednak częściowo oszacować koszty tej strasburskiej. Okazuje się, że jej utrzymanie to ok 190-220 mln euro rocznie, czyli w 7-letniej perspektywie budżetowej to prawie 1,5 mld euro wydawane jedynie ze względów politycznych i symbolicznych. Jest realna szansa na to, że uda się przekonać Unię do jednej siedziby PE? - Przygotowaliśmy wniosek o zmianę traktatu, która dałaby PE możliwość zadecydowania o tym, gdzie chce obradować. Dzięki traktatowi z Lizbony wymogliśmy na KE, by przedstawiła ten wniosek Radzie Europejskiej. Na razie nie wiadomo, kiedy to się stanie. Do tego czasu pozostaje nam nacisk poprzez opinię publiczną. - By wniosek przeszedł Rada musiałaby się na niego jednomyślnie zgodzić, ale na razie nie ma mowy, by Francja czy Luksemburg to zrobiły. Francja musiałaby dostać coś w zamian. Na przykład co? - Mamy nadzieję, że w swojej mądrości Rada coś wymyśli. My złożyliśmy kilka propozycji, ale Francja nie chce nawet o tym słyszeć. W takim razie na czym opieracie swoją nadzieję, że się uda? - Trzeba drążyć skałę. Mieliśmy nadzieję, że może w dobie bardzo poważnego kryzysu gospodarczego przywódcy dostrzegą problem marnotrawienia pieniędzy podatników, ale niestety zawiedliśmy się. Może Belgia byłaby bardziej skłonna oddać brukselską siedzibę? - Pewnie tak, bo Belgii w ogóle na PE nie zależy, ale problem polega na tym, że brukselska siedziba jest lepsza z praktycznego punktu widzenia - to są nowoczesne budynki przystosowane jako biurowce. Natomiast siedziba w Strasburgu to piękny budynek sztuki nieużytkowej. Zaczął nam służyć w 1999 roku, a PE nadal procesuje się z wykonawcą, ponieważ jest tyle usterek. Nie mówiąc już o tym, że połączenia lotnicze są tragiczne. - Ale nie załamujemy się. Ostatnio udało się przegłosować poprawki w budżecie, by wreszcie przeprowadzić rzetelną analizę kosztów każdej z siedzib. Może liczby lepiej przemówią do szefów rządów. Dziś oczy Europy zwrócone są na Szkocję. Jaki wynik referendum niepodległościowego Pani przewiduje? - Uważam, że każdy naród ma prawo do samostanowienia i w tym sensie trzymam za Szkotów kciuki. Z drugiej strony obawiam się, że może to stworzyć precedens, za którym pójdą następni: Katalonia, Flandria, Korsyka... - Jednak gdy patrzę na Słowaków i Czechów, którzy rozstali się "w białych rękawiczkach", to widać, że oba kraje na tym zyskały. Wspólnie mieliby jednego komisarza i mniej unijnych pieniędzy do podziału, a osobno każdy kraj ma swojego przedstawiciela w KE i własne miejsce w unijnym budżecie. Jakie skutki dla Unii miałaby niepodległa Szkocja? - Jeśli pojawiłby się efekt domina, to mogłoby to zaszkodzić stabilności kontynentu i UE. Natomiast samo oderwanie Szkocji od Wielkiej Brytanii nie spowoduje większych finansowych perturbacji, choć wizerunkowo odbije się fatalnie, zwłaszcza na Brytyjczykach. - Ogólnie wydaje się, że referendum jest potrzebne Szkotom, by zwiększyć zakres autonomii. I tego mogą być pewni, więc po części już wygrali. A Wielka Brytania? Na ile realne jest jej wyjście z UE? - Trudno powiedzieć, ale trzeba szczerze przyznać, że bez Wielkiej Brytanii integracja byłaby ściślejsza. Brytyjczycy mają to do siebie, że każdą próbę integracji próbują storpedować. Psują nam akty prawne, po czym i tak ich nie przyjmują. W komisji prawnej pracuje Pani obecnie nad nowelizacją prawa dotyczącego tzw. drobnych roszczeń. O co chodzi? - O dochodzenie roszczeń do 2000 euro. Do tej pory przy płatnościach transgranicznych firmy i osoby prywatne najczęściej z tego rezygnowały, ponieważ koszty sądowe były wyższe niż samo roszczenie. W związku z tym powstał cały rynek oszustów, korzystających z tego, że dochodzenie prawa jest zbyt drogie. - To są przypadki np. zakupów przez internet, gdy płacimy z góry, a potem okazuje się, że nic nie przychodzi, albo przychodzi nie to, co chcieliśmy. Okazuje się, że w podobny sposób została oszukana ogromna liczba osób i firm. To są kwoty rzędu kilku miliardów euro rocznie. Na czym miałyby polegać zmiany? - Przede wszystkim chcę uprościć procedury - by nie było spraw sądowych, tylko orzeczenia na podstawie samych dokumentów. Dodatkowo potrzebne jest ograniczenie liczby niezbędnych dokumentów, które wymagają tłumaczenia, tak by całość kosztów dochodzenia zamknęła się w kwocie 50-200 euro. Chcę także podnieść pułap tych roszczeń do 10 tys. euro, by więcej firm mogło z tego korzystać. Ile czasu potrzeba, by te zalecenia zostały przekute w przepisy prawa? - W najszybszym trybie - rok. Tyle trwają negocjacje w komisjach i potem z KE i Radą. Problem jednak w tym, że w Radzie nie ma zgody w tej kwestii, co może oznaczać, że ten czas się wydłuży. Ze Strasburga,