Po spektakularnej porażce w starciu ze Sławomirem Neumannem o fotel szefa klubu Platformy Obywatelskiej Ewa Kopacz podjęła ostateczną decyzję w sprawie swojej dalszej kariery i zrezygnowała z ubiegania się o przywództwo w partii. - W ciągu roku miałam potrójne wybory i musiałam dotrzymać obietnic. Moim celem było utrzymanie jedności w Platformie Obywatelskiej - argumentowała. Każdy, kto jest odpowiedzialny, sprawdzony i potrafi łączyć, a nie dzielić, jest dobrym kandydatem na szefa partii - dodała. "Marionetkowy przywódca" Doradca polityczny Wiesław Gałązka wskazuje, że słabość Ewy Kopacz wynikała już z samego faktu, że jej przywództwo w partii pochodziło nie z wyboru członków ugrupowania, ale z nadania i namaszczenia. - Doszło jedynie do wymiany. Ewa Kopacz zastąpiła Donalda Tuska, a on dostał za to tytuł honorowego przewodniczącego Platformy Obywatelskiej - wyjaśnia. Kopacz, będąc w dużej mierze tylko marionetkowym przywódcą partii, nigdy nie wykazywała też cech właściwych dla lidera. - Nieporozumieniem było już samo stawianie jej na czele partii. - To był efekt wyraźnych rozgrywek pomiędzy Donaldem Tuskiem, a Grzegorzem Schetyną. Tusk zawsze się go bał, a jego zwyczajem było wycinanie wszystkich potencjalnych konkurentów i rywali - przekonuje nasz rozmówca. - Ze Schetyny cały czas robi się Lorda Vadera, tymczasem to chyba obecnie najsilniejsza osobowość w Platformie Obywatelskiej, która w kryzysie mogłaby tę partię poprowadzić - dodaje. Wewnętrzny rozkład i degrengolada Donald Tusk postawił na lojalność i zaufanie, ale szybko okazało się, że jego obliczenia okazały się błędne, a Platforma w błyskawicznym tempie pogrążała się w kryzysie. - Triumfalizm z powodu dwóch wygranych z Prawem i Sprawiedliwością kampanii wyborczych spowodował, że w ugrupowaniu nastąpiła demoralizacja i wewnętrzny rozkład. Platforma - przekonana, że jest jedyną słuszną partią, która obroni Polaków przed IV RP - zaczęła przypominać PZPR, a jej członkowie wykazywali zachowania, które znamy z filmów o mafii - wskazuje ekspert. Afera goniła aferę, a czarę goryczy przelał wyciek podsłuchanych rozmów działaczy z politycznego świecznika. - Afera taśmowa była czymś porażającym, bo przecież podejście do państwa i do kwestii osobistych zaprezentowane przez polityków na tak wysokich stanowiskach pokazywało poziom degrengolady w tej partii - argumentuje ekspert. - Kiedy Donald Tusk wyjeżdżał do Brukseli to wydawało mu się, że zamiótł kolejną aferę pod dywan. Ale pani Kopacz nie była na tyle silną osobowością, żeby spod dywanu te śmieci wymieść i tylko je przydeptała. Potem to się odbiło, kiedy w czerwcu trzeba było zmieniać gabinet, ale to była reakcja spóźniona - dodaje. Polityczny gwóźdź do trumny Ewa Kopacz przygnieciona porażkami wyborczymi i osłabiana rozgrywkami wewnętrznymi w partii późniejszymi decyzjami tylko unicestwiała szanse na bycie prawdziwym liderem. - Warto się zastanowić, kim teraz będzie i czy w ogóle dostanie jakieś stanowisko, bo ponosi niewątpliwe winę za swoje autorskie listy wyborcze. Gdyby na przykład Schetyna został na Dolnym Śląsku i nie wygnano go do województwa świętokrzyskiego, na pewno dostałby tych głosów więcej. Popieranie pana Romana Giertycha, czy Ludwika Dorna, niewątpliwe też nie spotkało się z uznaniem wielu sympatyków Platformy, podobnie jak obecność w niej Michała Kamińskiego - wylicza Wiesław Gałązka. Swoistą kropką nad "i", a może wręcz gwoździem do trumny okazało się też czwartkowe wystąpienie na pierwszym posiedzeniu Sejmu VIII Kadencji. - Przemówienie Ewy Kopacz było wrogie i straszące społeczeństwo. Sugerowała, że nowa władza ograniczy demokrację i zasiała niepokój. Lepiej by było, gdyby na przykład wykorzystała słowa Franklina Delano Roosevelta, który ogłaszając nowy ład po wielkim kryzysie gospodarczym wygłosił takie ładne zdanie, że jedyne, czego powinniśmy się bać, to jest sam strach. Myślę, że to by podbudowało zarówno ludzi, którzy mają wobec Prawa i Sprawiedliwości obawy, jak i wzmocniło morale jej partii i pokazałaby, że jest silnym przywódcą - argumentuje nasz rozmówca. "Postanowiła pozostać i odgryźć się zwycięzcom" Ekspert zwraca również uwagę na to, że w przemówieniu zawarta była irytacja, która pojawiła się w nim z dwóch powodów. - Pierwszym była przegrana w wyborach, która na niej ciąży, a drugim to, że pewnie chciała wystąpić na Malcie, co jej się ostatecznie nie udało. Uznajmy, że pewne uszczypliwości co do daty wystąpiły, ale do pewnych rzeczy podchodzi się z dobrą miną do złej gry. Dlatego postanowiła pozostać i odgryźć się zwycięzcom - wyjaśnia. - Faktem jest, że podsumowała te osiem lat, podając przykłady, które mogły działać na emocje, ale pamiętajmy, że to nie jest jej dorobek, ona tylko przez rok była premierem. Wcześniej była dość miałkim marszałkiem Sejmu i słabym ministrem zdrowia. Zatem można bardziej mówić o siedmiu latach Donalda Tuska i ósmym Ewy Kopacz - dodaje. Ostateczny efekt okazał się odwrotny do zamierzonego, a na twarzach wielu, nawet partyjnych kolegów pojawił się grymas zażenowania. - Dydaktyczny smrodek, jaki się tam pojawił, nie był dopasowany do chwili. Z tego typu przemówieniem mogła wystąpić podczas zwykłego posiedzenia Sejmu i posłużyć się nim jako ripostą, na przykład w odniesieniu do expose pani Beaty Szydło. Natomiast teraz ono było niesmaczne i na ogół nie spowodowało entuzjazmu - nawet w Platformie, skoro przegrała w starciu ze swoim byłym wiceministrem - puentuje.