Edmund Klich: To była katastrofa, a nie zamach
Wielu polskich ekspertów badało wrak. Jestem przekonany, że była to katastrofa lotnicza, a nie zamach - mówi gość Kontrwywiadu RMF FM Edmund Klich.
- W tej sprawie nie ma zagadki, jeśli chodzi o sprawy ogólne. Jest problem dowodowy, a nie problem wiedzy, co się stało - dodaje. Klich twierdzi, że zarzuty Antoniego Macierewicza pod jego adresem to polityka oparta na insynuacjach.
Konrad Piasecki: Szef komisji badania wypadków lotniczych, do niedawna akredytowany przy komisji badającej katastrofę 10 kwietnia Edmund Klich, dzień dobry.
Edmund Klich: - Dzień dobry panu, dzień dobry państwu.
Prokuratura wyklucza, że w Smoleńsku doszło do zamachu. Pan dziwi się, że już wyklucza, czy, że dopiero teraz wyklucza?
- Ja myślę, że prokuratura przeprowadziła odpowiednie badania i doszła, do wniosku, że nie ma podstaw, żeby to był zamach.
A nie warto byłoby poczekać? To wielu krytyków podnosi: nie warto byłoby poczekać na przekazanie Polsce wraku, na to, aż będziemy mogli zbadać go dokładnie i precyzyjnie?
- Wrak był badany przez wiele osób z Polski. Być może prokuratura wysłuchała te osoby i również doszła do wniosku, że nie ma podstaw, żeby sądzić, że to był zamach.
To, że wraku nie ma, to nie znaczy, że nie został on przez polskich ekspertów przebadany?
- Wielu ekspertów polskich ten wrak badało. I być może prokuratura ma informacje od tych ekspertów, bo przecież byli od pierwszego dnia na miejscu katastrofy.
Nie zamach - mówi prokuratura. Pan nie ma żadnych wątpliwości, że 10 kwietnia doszło do zwykłej, choć niezwykłej katastrofy lotniczej?
- Ja jestem przekonany, że była to niezwykła katastrofa lotnicza, ale katastrofa lotnicza, a nie zamach.
W tej katastrofie nie ma dzisiaj dla pana żadnej zagadki, żadnej tajemnicy, czegoś, co jest niewyjaśniane?
- Wie pan, nie ma, jeśli chodzi o sprawy ogólne. Natomiast tak jak wielokrotnie powtarzałem, jeśli nie mamy dokumentów jak powinno być, jak powinni działać kontrolerzy, wiemy jak działali, bo mamy tutaj dowody na to. Wszystkie rozmowy z wieży, i telefoniczne, i rozmowy między załogami samolotów i wieżą. Natomiast, nie wiemy, jakie powinni podjąć decyzje: jak dokumenty działania lotnictwa wojskowego. Znaczy, mamy pewne informacje, ale trzeba mieć dokumenty, żeby to udowodnić. I tutaj jest problem, dowodowy bardziej, a nie problem wiedzy, co się stało.
Dzisiaj najczęściej powtarzanym pytaniem, również w takich rozmowach niefachowców, jest takie: dlaczego, mimo że kapitan Protasiuk dał komendę odchodzimy, ten samolot nie wzbił się w powietrze.
- Ja już wielokrotnie mówiłem, a bazuję na rozmowach w kabinie szczególnie, że załoga założyła, że odejdzie w takim systemie, tak zwanym z automatu. To znaczy po przyciśnięciu przycisku "Uchod" na wolancie samolot sam wykonuje odejście na drugie zajście.
Mogli nie wiedzieć, że on bez systemu ILS nie wykona tego manewru?
- Z tego wynika, że nie wiedzieli, jeśli planowali odejście w automacie, a wiedzieli, że nie ma systemu ILS. Nie wiedzieli, że ten samolot nie zareaguje po wciśnięciu tego przycisku. Byli na wysokości 100 metrów, ale przypomnijmy na wysokości 100 metrów według radiowysokościomierza. To było około 50 metrów w stosunku do progu pasa. Wciśnięcie przycisku, nie ma reakcji, nic się nie dzieje, czas na podjęcie decyzji, przejęcie sterów i odejście w systemie ręcznym - to jednak jest opóźnienie. Według mnie to było zaskoczenie dla załogi. Trochę więcej wyjaśni eksperyment.
Nie powinno się mówić źle o zmarłych, ale czy to nie jest kompromitujący błąd, że piloci nie wiedzą, że nie są w stanie odejść bez ILS-u w automacie?
- Ja nie chciałbym mówić tutaj tylko o załodze tupolewa, ale poprzednie katastrofy - katastrofa bryzy, czy katastrofa casy, czy nawet katastrofa Mi-24, udowodniły, że wyszkolenie jest słabe, a szczególnie w załogach wieloosobowych, bo wszystkie te wypadki zdarzyły się w załogach wieloosobowych. Wynika to z ogólnych problemów wyszkolenia, bo jeżeli piloci w marynarce latali 36 godzin, a średnio powinni latać ponad 100, żeby latać dobrze, to o czym mówimy.
Rosjanie zalecają uziemienie tupolewów w lipcu tego roku. Ten drugi tupolew w ogóle powinien latać pańskim zdaniem?
- Nie znam szczegółów tych rosyjskich zaleceń, czy dotyczą one także naszego tupolewa. Oba nasze tupolewy to były samoloty przebudowane - to jest inna, bardziej nowoczesna wersja, więc nie wypowiem się na ten temat.
Nie jest tak, że pan radzi uziemić tę maszynę i nie korzystać z niej do przelotów VIP-owskich.
- Jeśli nie ma się samolotu zapasowego, to trudno mówić, że mamy jakąś flotę do przelotów VIP-owskich, bo przykładowo tupolew może lecieć do Afganistanu, a embraer już tam nie poleci, bo jest strefa wojny. W związku z tym trudno ryzykować, odwoływać wizytę państwową, czy ważne spotkanie, bo nie ma zapasowego samolotu. To jest kompromitacja państwa.
Antoni Macierewicz stawia konkretne zarzuty: że pan zażądał od prokuratorów przerwania przesłuchania szefa meteo, że pan uniemożliwił polskim obserwatorom udział w oblocie i sprawdzeniu środków radiotechnicznych w Smoleńsku, że pan uniemożliwił ekspertom badającym wrak dokończenie prac. Któryś z tych zarzutów opiera się na prawdzie?
- Żaden się nie opiera na prawdzie. Chcąc dobrze współpracować z Rosjanami, nie mogłem już 13 kwietnia zezwolić na pewne konflikty, bo wtedy nie mieliśmy jeszcze żadnych obiektywnych informacji, m.in. rozmów na wieży. A 13 kwietnia był problem z wykorzystaniem meteorologa mojego doradcy do przesłuchań prokuratury. I ja nie zabrałem go, tylko powiedziałem, że jeśli on ma współpracować z prokuratorem, to może zostać, a ja sprowadzę innego meteorologa z Polski. Nie chciałem doprowadzić już na tym początkowym etapie - w pierwszym dniu właściwego procedowania - do konfliktu ze stroną rosyjską.
Ale czy to jest tak, że z perspektywy roku pan nie ma do siebie żadnych pretensji o to, że nie potrafił być bardziej ostry, twardszy wobec Rosjan?
- Proszę pana, mogłem już np. 15 kwietnia wywołać konflikt, mówiąc, że Rosjanie nie dopuszczają nas do oblotu. Ale wtedy na pewno nie dostalibyśmy rozmów z wieży. W związku z tym nie mielibyśmy tych kluczowych informacji, które w tej chwili są nawet ważniejsze niż wyniki oblotu, bo wiemy, że środki radiotechniczne były byle jakie, były bardzo złe. Z drugiej strony, wtedy wierzyłem, że te wyniki oblotu zostaną nam w pełni wiarygodnie przedstawione. Niestety okazało się to mrzonką.
I z perspektywy roku też pan nie uważa, że należało wtedy uderzyć pięścią w stół i głośno krzyczeć?
- Nie uważam. Sądzę, że wtedy byłby jeszcze większy problem i byłbym bardziej oskarżany przez wielu polityków, że od razu zerwałem dobrą współpracę ze stroną rosyjską i doprowadziłem do tego, że nie mamy żadnych informacji.