Dychotomia lat dziewięćdziesiątych W latach dziewięćdziesiątych istniały - generalnie - dwa czarnopiarowe nurty. Można odnieść wrażenie, że zderzyły się wtedy - poza dwoma nurtami politycznymi - także dwa nurty psychologiczne: antyradykalny, który nie zakładał złej woli wszystkich "sług dawnego systemu" i postulował społeczeństwo otwarte, liberalne i "samoregulujące się", takie, jakie istnieje na Zachodzie. I ten drugi - bardziej radykalny, nie wykazujący zrozumienia dla motywów ludzkich działań w przeszłości, i - można odnieść wrażenie - postulujący wbicie społeczeństwa w coś w rodzaju patriotyczno-moralnego gorsetu wiązanego przez Kościół i państwo. Czyli - by odwołać się do socjologicznej klasyki - dwie spencerowskie wizje społeczeństwa: industrialnego i militarnego. Mściwi frustraci kontra sowieccy agenci Za pierwszą barykadą ustawiło się środowisko "Gazety Wyborczej" i lewicy. Te środowiska - obawiając się odrodzenia polskiego nacjonalizmu i klerykalizmu w jego prostackiej, obskuranckiej i wulgarnej wersji - przedstawiały prawą stronę sceny politycznej jako żądnych krwi i rozliczeń frustratów. Spadkobierców antysemickiej endecji i intelektualne miernoty. Drugą tendencję przejawiała właśnie prawica, która przedstawiała środowiska lewicowe i - generalnie - nieradykalne jako zdrajców narodu, agentów bolszewizmu i popleczników Rosji (nawet, jeśli ta Rosja nie była już bolszewicka, ani nawet komunistyczna, a program gospodarczy lewicy jako żywo przestał mieć cokolwiek wspólnego z socjalizmem). I w drugim dwudziestoleciu III RP według takiego - generalnie - podziału podzieliła się polityczna scena. Na stronę "Wyborczej" i lewicy przeszli liberałowie i co bardziej "miękcy" prawicowcy. Obóz "rozliczeniowo-narodowy" pozostał na swoich pozycjach, rozszerzając swój program o niektóre lewicowe postulaty, których manifestacją były prospołeczne elementy programu PiS i populizm Samoobrony. Na dwie frakcje podzielił się również Kościół katolicki. Ten intelektualny, skonsolidowany wokół ks. Tischnera jako moralnego autorytetu i "Tygodnika Powszechnego" okopał się po stronie antyrozliczeniowej i tolerancyjnej. Ten plebejski, zgrupowany wokół "Radia Maryja" i epatujący katolickim radykalizmem wszedł za barykadę "rozliczeniowców". I od tej pory zaczęło się wzajemne zohydzanie obu obozów. Uaktywnia się ono szczególnie przy okazji wyborów. Sprawa goleni charkowskiej Już w 2000-nym roku, podczas wyborów prezydenckich, wykorzystywano sprawę "goleni charkowskiej", wydarzenia, które miało miejsce we wrześniu 1999 roku i przydarzyło się ówczesnemu prezydentowi Aleksandrowi Kwaśniewskiemu. Kwaśniewski, w widoczny sposób pijany, chwiał się nad grobami polskich oficerów w podcharkowskim lesie, jeńców starobielska. Obóz "prawicowy" (cudzysłów celowy, bo w gruncie rzeczy klasyczny podział na prawicę i lewicę się w Polsce - jak i wszędzie indziej - zatarł i poszczególne ugrupowania wykorzystują tylko elementy uznawane za prawicowe bądź lewicowe) wytoczył przeciw "lewicowcom" i ich prezydentowi działa najcięższe, strzelające dobrze znanymi stereotypami i zohydzeniami: prezydent to pijak, a to się kojarzy z tradycyjnym obrazem "Ruskiego", ergo: komunisty, barbarzyńcy, bolszewika. W dodatku plugawiącego ideę narodową, polskie państwo i jego pamięć historyczną. Rozwścieczenie wzbudziło nieudolne tłumaczenie współpracowników prezydenta, że dziwne rozchwianie było "zespołem przeciążeniowym goleni prawej" i spowodowanym urazem rzeczonej goleni. Do stereotypowego "zestawu zdrajcy narodu" - na własne życzenie prezydenta - dołączyły jeszcze oskarżenia o kłamstwo. Dopiero po złożeniu urzędu Kwaśniewski przyznał, że faktycznie był wtedy pijany. Wszystko stało się jasne. Zresztą - było od początku. Gdzie tu więc czarny PR i zohydzanie jeśli Kwaśniewski się przyznał, a do tego kłamał? Cóż - intencjami Kwaśniewskiego na pewno nie było uwłaczenie pamięci oficerów i godności Rzeczypospolitej. Incydent charkowski to zbiór przypadków i zapewne lekkomyślności prezydenta, który źle przełożył zamiary na siły. A następnie brnięcia w zaparte. Z takiego punktu daleko - mimo wszystko - do roli "plugawiącego własny naród zdrajcy". Choć blisko - to prawda - do roli człowieka wciskającego wyborcom niestrawny kit. Hussein Osama, czyli jak to się robi w Ameryce Takie zohydzanie, które niefortunne wydarzenia czy nawet okoliczności przerabia na apokaliptyczne cechy to nie jest - oczywiście - wyłącznie polska specjalność. Na przykład wojna obozów skoncentrowanych wokół demokratów i republikanów podczas praktycznie każdych wyborów w USA: Johnowi McCainowi przypinano w 2008 roku łatkę faszysty (w ewidentnie prodemokratycznym "Family Guy'u" nazista okazywał się wyborcą McCaina), a Barackowi Obamie - komunisty. Oraz - choć to się raczej wyklucza - muzułmańskiego fanatyka i terrorysty "Husseina" (drugie imię Obamy) "Osamy" (bo podobnie brzmi). Nawet kontrkandydatka Obamy w wewnątrzdemokratycznych wyborach kandydata na prezydenta - Hillary Clinton - za każdym razem, gdy mówiła o Baracku Obamie posługiwała się bardzo elegancko jego pełną wersją imienia i nazwiska, specjalny nacisk kładąc na imię drugie. Republikaninowi McCainowi przypinano z kolei łatkę prostackiego prymitywa (bo republikanie to konserwatyści, a konserwatyści są niepostępowi, a brak postępów to... itd), czego przejawem była np. seria krótkich filmów wiralowych "McCain's Brain". "Tusk aus Wehrmacht" W Polsce kampanie negatywne, "czarnopiarowe", rozwinęły w pełni skrzydła w wyborach 2005 roku i bezpośrednio po nich. Najbardziej znanym przypadkiem była sprawa "dziadka z Wehrmachtu" Donalda Tuska, którym zagrał Jacek Kurski, ówczesny poseł PiS. W wywiadzie dla "Angory" Kurski ogłosił, że zgłosił się do Wehrmachtu na ochotnika. Józef Tusk, owszem, w Wehrmachcie był, tyle, że wcielony siłą. Nawet jednak, jeśli Donald Tusk byłby potomkiem samego diabła nie miałoby to żadnego przełożenia na jego działalność, a wywlekanie komukolwiek grzechów przodków ma sens wyłącznie - by tak się wyrazić - strategiczny, bo może urwać komuś parę punktów procentowych. Etyczna ocena takiego posunięcia jest jednoznaczna. Ale etyki w polityce już dawno nie ma. Moralna rewolucja i czarny PR Podczas rządów PiS partia Jarosława Kaczyńskiego rozstawiała wszystkich po kątach a jej prezes i ówczesny premier dawał upust swojej - wydawałoby się - naturalnej tendencji do ustawiania rzeczywistości "albo jesteś z nami albo przeciwko nam". A jeśli przeciwko nam, to tylko z pozycji, "gdzie stało ZOMO". Retoryka Kaczyńskiego była "czarnym piarem" sama w sobie, bowiem polityk ten ma dużą skłonność do języka pełnego insynuacji, oskarżeń i ataków na całe grupy społeczne czy krytykujące go jednostki. Zaangażowanie policji i ABW w tropienie "układu" i wszechobecna retoryka "antysalonowa" była również "czarnym piarem" skierowanym przeciwko elitom III RP, które - jeśli wierzyć niektórym publicystom - wzgardziły braćmi Kaczyńskimi, zmuszając ich do szukania politycznego wsparcia w kręgach tradycyjnie wspierających prostą, by nie rzec prostacką wizję państwa, gdzie czarne jest czarne a białe - białe, choć czasem się jedno z drugim myli. Upokorzyć "układ" Zwalczanie "układu" doprowadziło do mało mających wspólnego z zasadami humanitarnego państwa wizytami uzbrojonych funkcjonariuszy o świcie w towarzystwie kamer. I równie mało humanitarnym, lecz za to medialnym wyprowadzaniu w kajdankach aresztantów, którzy raczej i bez kajdanek nie kwapiliby się do ucieczki stróżom prawa. Kajdanki jednak stanowiły właśnie część "czarnego piaru", były atrybutem upokorzenia członka "układu" i zwycięstwa moralnej rewolucji Jarosława Kaczyńskiego. Podczas jednej z takich akcji doszło do nieszczęśliwego wypadku: zginęła działaczka SLD Barbara Blida. Antypisowskie media i partie - szczególnie SLD - oskarżyły PiS o "krew na rękach". Mówiono o "mordzie na Barbarze Blidzie", co - mimo wszystko - było jasnym nadużyciem. Nikt bowiem przecież - ani Zbigniew Ziobro, ani funkcjonariusze, ani Kaczyński - za śmiercią Barbary Blidy nie stali. Mówiło się o tym, że powodem samobójstwa Blidy mógł być lęk przed byciem częścią medialnego show z elementami sado-maso, którym były pokazowe aresztowania w czasach ziobrowskich. Ale powody te równie dobrze mogły być zupełnie inne. Huzia na prezydenta PO przedstawiało Kaczyńskiego jako "zagrożenie dla demokracji" i autorytarystę. Czy była to prawda, czy nie, zależy od wizji demokracji, którą obie strony miały, a wizja ta się różniła. Ostatecznie jednak "autorytarysta" rozwiązał parlament i rozpisano nowe wybory. A po przegranych wyborach brat "autorytarysty" powierzył misję formowania rządu zwycięskiej partii. Nikt nie miał wątpliwości, czy wybory będą uczciwe, czy nie. Na placu boju pozostał jednak "pisowski" prezydent - wszyscy pamiętali, jak po zdobyciu prezydenckiego stołka meldował prezesowi "wykonanie zadania". Lech Kaczyński był osobą mniej konfliktową od brata. Niemniej "czarny piar" kierowany przeciwko niemu przypominał ogień huraganowy. Nie budził społecznej sympatii z powodu afiliacji z powszechnie nielubianym bratem, ale również dlatego, że PO - jak się może wydawać - celowo kreowała jego wizerunek jako człowieka konfliktowego, nieporadnego, chimerycznego i małostkowego. Lech Kaczyński - jak każdy - aniołem nie był, ale taki jego wizerunek nie był prawdziwy. Jeśli wierzyć książce Janusza Palikota, to sprawa braku samolotu i krzesła w Brukseli była sprawą wyreżyserowaną wyłącznie po to, by ośmieszyć prezydenta. Ówczesny marszałek Sejmu Bronisław Komorowski publicznie się zastanawiał, dlaczego rosyjski snajper nie trafił do Lecha Kaczyńskiego gdy jego i Saakaszwilego kolumnę ostrzelano w Gruzji. Do tego dochodzą też wypowiedzi o "małości" Kaczyńskiego (Sikorski) o alkoholizmie (Palikot) czy upieraniu się przy lądowaniu we mgle (również Palikot). Naród ochoczo podjął kampanię antykaczyńską (podobnie, jak parę lat później kampanię antytuskową) i w internecie pojawiły się - oprócz prześmiewczych - materiały po prostu wulgarne, na przykład wyszydzające małżonkę prezydenta. Tutaj zastanowić się jednak należy, gdzie jest granica pomiędzy wyśmiewaniem a "czarnym piarem" i czy granica taka w ogóle ma rację bytu. Ludzie mają prawo do wyśmiewania władzy, a bez takiego prawa nie byłoby takich seriali jak na przykład "South Park", gdzie humor również często bywał wulgarny. "Ruski Tusk" Po katastrofie smoleńskiej PO wyciszyła swój wizerunek starając się nie obnosić z negatywną kampanią, choć - oczywiście - nie zniknęła ona zupełnie. A przed wyborami powróciła w pełnej krasie - ale o tym za chwilę. Kampanię negatywną rozpoczął tymczasem PiS. Jarosław Kaczyński wbił sobie w głowę, że to Komorowski, Tusk i PO odpowiadają niemalże osobiście za katastrofę i kampania negatywna rozwinęła swoje skrzydła w całości i - najwyraźniej - uznał, że powiedzieć można już zupełnie wszystko. Byle tylko - oczywiście - nie zostało rzucone z pozycji Kaczyńskiego ani jego partii, bo przed sądem jednak obronić tez o "kondominium" nie sposób. Prezes jednak murem stoi za swoimi zwolennikami oskarżającymi Tuska i PO o zdradę Polski, służalczość Rosji, bycie podwładnym Putina i Merkel, współudział w "zamachu" smoleńskim, "zdradę o świcie" i tak dalej. Jego bliski współpracownik Antoni Macierewicz jeździ po kraju rojąc o "dwóch zewnętrznych wybuchach", Anna Fotyga natomiast żali się w wywiadach, że w kraju - mimo, że rzucona już została w zasadzie każda kalumnia, jaką można było rzucić - nie ma wolności słowa. Jarosław Kaczyński dorzuca do tego jeszcze osobiste jady: Tusk wychowany w "złych miejscach" czy "fałszywy hrabia" Komorowski. Poza tym ci, którzy go nie popierają to ludzie "specyficzni" i należący do "formacji bardzo często w Polsce spotykanej" która "szkodzi". Ci, którzy popierają Palikota to już w ogóle "najgorsza część społeczeństwa". Sam Palikot - w opinii Adama Hofmana - zasługuje na "gałąź". Antykomor zdradzony o świcie Czarnym PR-em jest również sposób, w jaki PiS wykorzystujesprawę internauty prowadzącego stroną "Antykomor", którego bladym świtem odwiedzili smutni panowie z ABW. Gdy PO i sam Komorowski dowiedzieli się o porannej wizycie agentów złapali się za głowy i z miejsca odcięli się od akcji tłumacząc ją "nadgorliwością", którą w gruncie rzeczy była. Dla PiS jednak sprawa "Antykomora" to dowód na "totalitaryzm" w Polsce. Mimo, że sam Adam Hofman przyznał ostatnio w programie Moniki Olejnik, że osobą, która organizuje w czasach Breivika strzelanki do prezydenta, choćby internetowe, powinny zainteresować się władze. Aby jednak w jakikolwiek sposób odbić piłeczkę Hofman upierał się jednak, że powinna to być policja, a nie ABW. Czarny PR nad grobem Atak na łódzkie biuro PiS i tragiczną śmierć jednego z jego pracowników obie rozpędzone partie również wykorzystały do zmontowania naprędce skleconych "czarnopiarowych" akcji. PiS grał niewiniątko i oskarżał PO o "wytworzenie atmosfery nienawiści" do partii Kaczyńskiego. Witold Waszczykowski publicznie wołał "nie zabijajcie nas", a mordercy wygrzebano PO-wski epizod sprzed paru lat. Ze strony PO z kolei odezwały się głosy mówiące, że "kto sieje wiatr, zbiera burzę", co było szczególnie paskudne ze względu na rodzinę zmarłego, który żadnej burzy nie siał. PiS od razu przypominało słowa Bronisław Komorowskiego "jaki prezydent taki zamach", a Jarosław Kaczyński nie powstrzymał się od słabo zawoalowanych politycznych wycieczek na pogrzebie zamordowanego działacza. Czarny Palikot "Czarny PR" zastosował również Janusz Palikot, i to z finezją kulomiotu: dostało się wszystkim. Książka "Kulisy Platformy" to kulisy nie tylko PO, ale w ogóle polskiego politycznego światka, a język tej książki to język tabloidu. Dobór tematów często też. Bo jak inaczej potraktować naigrywanie się z urody Ryszarda Kalisza, "bryłowatości" Grzegorza Schetyny czy intelektu Tomczykiewicza. Donald Tusk został tam przedstawiony jako bez mała maniak najpierw opętujący ludzi wdziękiem osobistym a następnie cynicznie wysysający z nich żywotne soki. Radosław Sikorski to w książce Palikota "człowiek na krawędzi odjazdu" z "mroczną tajemnicą". Tusk straszy Kaczyńskim, Kaczyński Tuskiem Sam Donald Tusk też - oczywiście - od czarnego PR-u nie stroni. Straszenie Kaczyńskim to jeden z głównych atutów wyborczych PO, by nie rzec - główny. Tusk nie przegapia żadnej okazji by odmalować Jarosława Kaczyńskiego z diabelskimi kopytami i ostrymi kłami, choć sam - jak pamiętamy - był posiadaczem wilczych kłów i wilczych oczu (autor: Nelly Rokita). Tusk jest w "czarnym piarze" PiS "leniwy", a w przerwach pomiędzy "usługiwaniem możnym tego świata za granicą i w kraju" wykazuje "imposybilizm" i macha "białą flagą". To gówniarz w krótkich portkach, z którym można pogadać ewentualnie o "małym pistoleciku", ale nie o poważnych pańswowych sprawach. Kaczyński z kolei jest "potworem", "paranoikiem" i "obsesjonatem", który "łaskę robi", że po wyborach będzie współpracował z prezydentem własnego kraju. Wybory tuż tuż. Straszenie Kaczyńskim narasta. PO opublikowało spot, który jest w zasadzie odpowiedzią na film Pospieszalskiego: "obrońcy krzyża" są w nim równie starannie wykadrowani, tyle, że w celu pokazanie drugiej strony rzeczywistości: na klipie PO "krzyżowcy" plują jadem i do spółki z kibolami demolują państwo. A - co według PO najgorsze - "pójdą na wybory". Szybko zresztą pokazała się "partyzancka" wersja spotu pokazująca wizję rzeczywistości z drugiej strony. A najlepsze jest w tym wszystkim to, że każdej ze stron się wydaje, że to ta druga zaczęła jako pierwsza. Ziemowit Szczerek