Legenda ta leży u podstaw państwa żydowskiego, a 960 samobójców zyskało status bohaterskich męczenników Izraela. Mimo że badania naukowe poddają dziś w wątpliwość samobójczy aspekt tego zbiorowego aktu, mit ten wciąż pozostaje żywy. Przyjmuje się go za pierwsze tego typu wydarzenie w historii. Na większą skalę zjawisko to zakwitło dopiero w XX wieku. Powstające wówczas sekty, głoszące upadek ludzkiej cywilizacji zaczęły pod hasłem odnowy ściągać pod swe skrzydła rzesze przerażonych zbliżającą się zagładą ludzi. Jedyną drogą ratunku, prowadzącą przez przynależność do organizacji, miało być wyrzeczenie się materialności i zewnętrznego świata. W imię lepszego świata Pierwszym tego typu incydentem jest historia Świątyni Ludu, sekty dowodzonej przez charyzmatycznego Jima Jonesa, który w imię sprawy nie zawahał się poświęcić nawet kilku "niedowiarków". Na swoją siedzibę wybrał Gujanę, gdzie pośrodku dżungli zgromadził ponad 900 wiernych, a raczej "poddanych". Umiejscowienie obozu było idealne. Któż bowiem odważy się na dezercję w obliczu otaczającej go zewsząd niekończącej się dziczy? Wycieńczone i załamane owieczki Jonesa trwały więc przy nim do samego końca, który przyszedł 18 listopada 1978 roku. Stało się to po zabójstwie amerykańskiego senatora Leo Ryana i trzech towarzyszących mu dziennikarzy, którzy na prośbę zaniepokojonych rodzin wiernych, udali się do siedziby sekty. To co zobaczyli zbulwersowało ich, więc senator zażądał uwolnienia tych, którzy chcieli odejść. Na to Jones nie mógł pozwolić. Po tym zajściu, guru postanowił spektakularnie zakończyć działalność i zbiorowo przenieść się do lepszego świata. Zgromadzonym na placu członkom grupy podano cyjanek potasu. Niezdecydowanych zmuszono, dzieciom zaaplikowano zastrzyki. Wszyscy znali procedurę, wielokrotnie ćwiczono ją już wcześniej. Tym razem mieli jednak pewność, że to już koniec. Do końca nie wiadomo, czy sam Jones także wybierał się na drugą stronę. Miał przecież na koncie prawie 10 milionów dolarów, a w zatoce czekał na niego jacht. Jego wahaniom zapobiegł strzał w skroń, zaaplikowany mu zapewne przez jednego z oddanych wiernych. W sumie śmierć poniosło około 900 osób, ocalało jedynie kilkoro. Nie zawsze jednak tego typu wydarzenia mają sensacyjny przebieg. Od tamtego czasu zbiorowe samobójstwa miały miejsce kilkakrotnie. W roku 1985 na Filipinach 80 członków grupy Datu Mangayanona na polecenie kapłana udało się z pomocą trucizny "ujrzeć wizerunek Boga". W 1993 na Ukrainie taką próbę udało się udaremnić (sekta Białe Bractwo planowała zebrać żniwo 700 istnień). Rok 2000 przyniósł drugą co do wielkości liczbę zbiorowych samobójstw. Koniec wieku zawsze jawi się jako magiczna granica, tym bardziej koniec millenium. W marcu w Ugandzie 500 osób należących do chrześcijańskiego Ruchu Na Rzecz Przywrócenia Dziesięciu Przykazań Bożych postanowiło popełnić zbiorowe samobójstwo. Zginęli wśród śpiewów i modlitw w płonącym budynku. Zbawiciele z kosmosu Wiek XX to okres wielkiego skoku technologicznego, czego ślady znaleźć można także na polu wiary. Nowo powstające ruchy coraz poważniej zaczęły zwracać się ku futurystycznym wizjom. Pierwsze poważne konsekwencje tych tendencji odnotowano w roku 1994. Wtedy to organizacja zwana Zakonem Świątyni Słońca rozpoczęła swoją auto-apokalipsę. Sekta pod przewodnictwem Josepha Di Mambro i Luca Jouveta, o dziwo skupiała ludzi wykształconych. Byli wśród nich lekarze, prawnicy oraz dziennikarze. Ludzie zamożni i wymagający. Do Zakonu niełatwo było się dostać, a duże składki członkowskie rekompensowane były wysokimi standardami usług i panującym wewnątrz nastrojem elitarności.