Według szacunków historyków, w ramach akcji T4, czyli "eliminacji życia niewartego życia", w trakcie II wojny światowej Niemcy zamordowali nawet 200 tys. chorych i niepełnosprawnych, w tym pacjentów zakładów psychiatrycznych na ziemiach okupowanych. Rozmach zbrodniczej machiny był ogromny. Tylko "między 21 maja a 8 czerwca 1940 roku na terenie obozu w Soldau (Działdowo) SS-Sonderkommando Lange zagazowało w specjalnie przystosowanych do tego celu ciężarówkach blisko 1550 pensjonariuszy i pacjentów niedużych szpitali psychiatrycznych i zakładów z Prus Wschodnich. Zabijano kobiety, dzieci i starców" - pisze Tomasz Białkowski w wydanej niedawno książce "Rausz". Dariusz Jaroń, Interia: W swojej najnowszej powieści po raz kolejny pochyla się pan nad złem tkwiącym w człowieku, tym razem bazując na akcji T4. Do jakich wniosków doprowadziło pana poszukiwanie istoty zła? Tomasz Białkowski: - W swoich poprzednich książkach przyglądałem się złu w mikroskali, czyli złu zagnieżdżonemu w obrębie rodziny, kręgu znajomych czy w małych, małomiasteczkowych społecznościach. W przypadku najnowszej powieści jest to próba sportretowania całego systemu zła, jakim były rządy nazistów. Akcja gazowania, trucia, głodzenia i rozstrzeliwania ludzi uznanych przez państwo za zbędny balast to rdzeń tego zła. Chodziło o zamordowanie bezbronnych ludzi. - Tutaj nie można było powiedzieć: "Ci ludzie zagrażają państwu, prowadzimy z nimi wojnę". Wymyślono więc, że diabelski plan zostanie przeprowadzony w tajemnicy. Zarówno przed chorymi, jak i rodzinami tych ludzi. Używano określenia "eutanazja". Opakowano zatem śmierć w zwrot, który oznacza litościwą pomoc w odchodzeniu ze świata żywych. Rzecz w tym, że ci ludzie żyć chcieli, często ich wina polegała na urodzeniu się w niewłaściwym środowisku, w biedzie. - Wnioski są następujące. Zło zawsze uderza w jednostkę. Zło w wersji totalnej, jakim była E-Aktion, zniszczyło konkretnych ludzi. Ciała dzieci, znalezione w słojach w wiedeńskim szpitalu Steinhof, czy bezimienne ofiary wykopane w olsztyńskim Kortau to jednostkowe dramaty. Umierania nie da się podzielić z drugim człowiekiem, nawet jeśli trzymamy go w objęciach. - Tablice upamiętniające ofiary, odczyty, wykłady - to próba odzyskania tych ludzi, przywrócenia ich zbiorowej pamięci. Czy skuteczna? Nie do końca. Ponieważ zło zadane ręką człowieka drugiemu człowiekowi zwyciężyło. Tych ludzi nie ma wśród nas i nigdy już nie będzie. Zło wyrządzone przez człowieka jest często nieodwracalne. No i może zbliżyć się do każdego z nas. Ci, którzy mordowali, i ci, którzy byli mordowani, kilka lat wcześniej nie wiedzieli przecież, że zło tak mocno się do nich zbliży, i że w teatrze zła odegrają główne role. Józef Mackiewicz, pisząc o zbrodni w Ponarach zauważył, że "żadne bydlę nie potrafi się tak dostosować do warunków, tak obgłaskiwać nawet przez grozę, tak do wszystkiego na świecie się przyzwyczaić jak - człowiek", ale też, że "strach jest najpodlejszym doradcą człowieka". Czy zło tkwiące w nas wynika z natury człowieka, czy też jest efektem oportunizmu? A może strachu? - W przypadku akcji eutanazyjnej mamy do czynienia ze złem w krystalicznie czystej postaci. Warto wiedzieć, że o pracę w zespole T4 trzeba było zabiegać, używać kontaktów, nierzadko posadę mordercy otrzymywało się przez tzw. protekcję. Wyjątek stanowili jedynie ludzie nazywani "palaczami". To ci, którzy zamieniali ciała ofiar w popiół. Lekarze, pielęgniarze, pracownicy socjalni, wszyscy oni doskonale zdawali sobie sprawę z tego co będą robili. Trudno tu mówić o strachu. Co najwyżej o strachu z powodu braku awansu, przeniesienia na gorzej płatne stanowisko, odesłania na front. - Mamy tutaj także do czynienia z sytuacją, w której rozkład sił jest nieporównywalny. Z jednej strony dzieci, starcy, kobiety. Po drugiej machina urzędniczo-lekarska z rozbudowanym systemem represji. Władza rodzi zepsucie, przemoc, a często deprawuje. Są opisane przypadki pielęgniarek, które zastrzykami z trucizną zabiły tysiące pacjentów. One nie czuły strachu, raczej bezkarność. Strach był zarezerwowany dla ofiar. Jeśli tak, to jest to dowód na to, że przy sprzyjających warunkach człowiek jest zdolny w bezrefleksyjny sposób zabić drugiego człowieka, a potem usprawiedliwić swój czyn. - Wielu morderców dożyło późnej starości. Niewielu odebrało sobie życie z powodu wyrzutów sumienia. Często wracali na szpitalne sale jako lekarze, pielęgniarki. Uważali siebie za dobrych ludzi, wzorowych pracowników. W posłowiu czytamy, że książka jest zobowiązaniem wobec bezbronnych ofiar. Olsztyn, Działdowo, Barczewo, Jeziorany - to są pańskie okolice. Czy potrzeba napisania książki wzięła się z tego, że za mało mówimy o niemieckich zbrodniach na tych terenach w czasie II wojny światowej? - Do roku 1945 te tereny należały do III Rzeszy, zamieszkiwali je głównie Niemcy. W Prusach Wschodnich było kilka średniej wielkości zakładów dla psychicznie chorych. Warto wiedzieć, że takie szpitale to były często miejsca służące dyscyplinowaniu ludzi. Znany jest przypadek zamknięcia w zakładzie kobiety, której jedynym przewinieniem była... kąpiel nago w jeziorze. W zakładzie poddano ją sterylizacji, dopiero tam zrujnowano jej psychikę. Oczywiście, byli też ludzie ciężko chorzy, wymagający przymusowego leczenia. Z siedmiu tysięcy pacjentów przebywających w takich zakładach wojnę przeżyło ledwie pięćdziesięciu. - Za Martinem Pollackiem takie miejsca można określić mianem "krajobrazów skażonych". Nie chcemy pamiętać o złu, które tam wyrządzono. Nie dowiemy się o nich na lekcjach historii w szkołach. To rzekomo nie nasz problem. Czy aby na pewno? Mam wrażenie, że obowiązuje zasada: "zło to inni, my to ci prawi, dobrzy". To rodzaj schizofrenii. Z historii bierzemy tylko to, co jest dla nas wygodne. Piękne budowle, dzieła artystów, prace naukowców. Z mordami w szpitalach jest inaczej. Tymczasem obojętność i niezrozumienie to pożywna karma dla zła. Czy ta historia dotyczy również pańskiej rodziny? - Wśród wymienionych przed momentem nazw pruskich miast jest Działdowo, wówczas zwane Soldau. W tamtejszym obozie koncentracyjnym zamordowano półtora tysiąca chorych. Jako więzień przebywał w nim ojciec mojej ciotki. Przeżył cudem tylko dlatego, że pilnujący go żołnierz miał problemy z zębami i oddawał mu skórki od chleba. Dlatego nie umarł na wyniszczające więźniów brud i choroby powodowane głodem. - Miał szczęście, bo nigdy na apelu podczas odliczania nie wypadła na niego cyfra "siedem", oznaczająca natychmiastową śmierć. Ale wracając do żołnierza. Ten strażnik wykazał się osobliwym rodzajem współczucia. Myślę sobie, co by było, gdyby miał zdrowe zęby? Czy wtedy ten żołnierz też by go dokarmiał? Ta skórka od chleba otwiera duże pole do rozmyślań. Główny bohater "Rauszu" jest postacią fikcyjną, ale osadzoną w prawdziwych warunkach, wśród postaci historycznych. Czy - wracając do pytania o podatność człowieka do czynienia zła - Egonem von Rauschem mógł być każdy z nas? - Untersturmführer SS Egon von Rausch jest arystokratą i już chociażby z tego powodu jest osobą wyjątkową. Chodziło mi o stworzenie postaci, która właśnie z powodu swojej pozycji społecznej i ekonomicznej należy do warstwy uprzywilejowanej. Służył w jednostce kawalerii SS i gdyby w niej pozostał do końca wojny, nie zostałby uznany za członka organizacji zbrodniczej podczas procesu w Norymberdze. Lecz młody von Rausch, absolwent chemii w Königliche Technische Hochschule w Breslau, zgłasza się na ochotnika do Głównego Urzędu SS. Szuka mocnych wrażeń. Bardzo szybko ich doświadcza. Czyni zło nie bezpośrednio, nie własnymi rękoma. On zło obserwuje. Lecz zła nie da się tylko obserwować. - Zło z czasem zaczyna wciągać niczym zajmująca książka. Bo zło bardzo często ma atrakcyjną powłokę. To nie musi być zbryzgane zakrzepłą krwią bezkresne pole, czy wycie torturowanych. Zło może uwodzić na wiele sposobów. Egon von Rausch czyni zło wyrzekając się matki i ojca. Przygotowuje transport chorych, których wcześniej jego przełożeni postanowili posłać do gazu. On obcuje z coraz większym złem, oswaja je, by pewnego dnia zabić po raz pierwszy. By nie czuć wyrzutów sumienia, zło, które widzi, estetyzuje. To zresztą częsta praktyka. Złu towarzyszy też przesuwanie granic. - Naziści zaczęli od ustawy sterylizacyjnej, potem aborcyjnej, wreszcie zabronili zawierania małżeństw ludziom chorych. Granica się ciągle przesuwała. Przyszła pora na zabijanie zastrzykami chorych dzieci, potem ludzi dorosłych. Takich Rauschów były setki tysięcy. Uważali, że są wyjątkowi, niezwykli. Rzecz jasna działali w imię wyższej konieczności. Porządkowali świat. Ale i w Polsce okupowanej ludzie również wyrządzali wiele zła. Wyroki podziemnych sądów nie wzięły się znikąd. Stawia pan pytanie o istotę zła, ale też o moralność. Wyjątkowo elastyczną. Von Rausch, zdradzając lekko fabułę, z kata staje się ofiarą własnej ideologii. Ta granica - bez silnego kręgosłupa moralnego - rzeczywiście jest tak cienka? - Egon von Rausch głęboko wierzy w to, co robi. Najpierw dlatego, że toczy prywatną wojnę z ojcem, który pewnego dnia opuścił go bez słowa wyjaśnienia. Naziści obiecują świat czarno-biały, bez szarości, w którym wszystko jest wytłumaczalne. Nie ma miejsca na niedopowiedzenia, pytania bez odpowiedzi. Obowiązuje racjonalność i demoniczna logika. To bardziej pociągające niż tajemnice matki. Potem przystępuje do bandy morderców, gdyż ci obiecują mu odzyskanie utraconych dóbr. Co ciekawe, planuje zbudować mur, którym oddzieli się od reszty świata. Czy jest tak naiwny myśląc, że jego mocodawcy mu na to pozwolą? - To egoista. Człowiek mściwy. Kiedy spotyka mężczyznę, z którym ma dawne porachunki, postanawia w ramach zemsty wpisać jego matkę na listę osób przeznaczonych do zagazowania. Władza daje mu możliwość stwarzania ludzi i ich niszczenia. Obserwuje ofiary wpychane do mobilnych wozów śmierci, a zaraz potem z biciem serca rozmyśla o młodej kobiecie poznanej w pociągu. Zakochał się. Chociaż uważa chorych psychicznie za odpady, to cuchnącym śmieciem w istocie jest on sam. To kreatura obleczona w piękną powłokę. Jedyne, czego się boi, to oskarżenia o nielojalność ze strony przełożonych. - Egon von Rausch to przypadek tylko pozornie szczególny. Ludzie, którzy funkcjonują na podobnych zasadach są obecni zarówno w przestrzeni publicznej jak i na obrzeżach. Wystarczy przejrzeć doniesienia prasowe. Żyjemy w czasach, kiedy moralność jest wyjątkowo giętka. Jest też stara mądrość, która mówi, że o moralności najczęściej mówią ci, którzy są jej pozbawieni. Dotyka pan jeszcze jednego problemu. Zbrodni pozbawionej kary, braku wyroków dla lekarzy, pielęgniarek i esesmanów odpowiedzialnych za program eutanazji. - W jednej z pierwszych książek napisałem zdanie: "czy katem ten, co topór trzyma, czy katem także ten, co na topór patrzy?". Pytanie jest ciągle aktualne. Winni są nie tylko ci, którzy tworzyli listy ofiar, naukowcy, lekarze, policja, pielęgniarze, przedstawiciele ochrony zdrowia. Po wojnie potraktowano tych ludzi często bardzo łagodnie. Owszem, zabójcy najbardziej spektakularni zostali osądzeni i skazani często na śmierć lub kary więzienia. Lecz byli i tacy, jak chociażby doktor Heinrich Gross, którzy nigdy nie przyznali się do winy i pracowali w zawodzie do późnej starości. - O rozliczeniu z narodowym socjalizmem pisze m.in. profesor Götz Aly. Obraz, jaki wyłania się z lektury książki pt. "Obciążeni", jest wielce przygnębiający. Podczas wojny postawy Niemców były skrajnie różne. Część ludzi popierała mordowanie sąsiadów, starców, a nawet własnych dzieci, inni milczeli, nie interesowały ich szczegóły. Ponoć byli zawstydzeni. Temat powraca dopiero od niedawna. Są tacy, którzy wyłączną winę składają na nazistowski system. - Poznałem w Niemczech człowieka, w którego rodzinie doszło do zadania śmierci w ramach programu eutanazji. Bardzo trafne wydaje mi się określenie, którego użył prof. Andrzej Żbikowski. Mówi on o chorym społeczeństwie, które zatraciło instynkt moralny. Za śmierć tysięcy pacjentów odpowiadali zwykli lekarze, pielęgniarki, nie tylko wtajemniczeni esesmani. I to chyba przeraża najbardziej. Każdy - w odpowiednich okolicznościach - może zostać mordercą? - W "Rauszu" stworzyłem postaci dwóch lekarzy. To mężczyźni już dojrzali. Studiowali w Königsbergu. Ich wykładowcą był profesor Friedrich Mauz. Postać autentyczna. Zmarł jako szanowany obywatel w wieku 79 lat. To człowiek, który aktywnie działał w ramach akcji T4. Typował ludzi przeznaczonych na śmierć. Ci moi lekarze postanawiają sprzeciwić się von Rauschowi. Jeden z nich robi coś znacznie większego, wymagającego wielkiej odwagi. Szczegółów nie zdradzę, odsyłam do książki. To są postaci pozytywne. Ich nie można w żadnym wypadku zaliczyć do morderców. Wybrali światło zamiast mroku. Problem w tym, że są to postaci fikcyjne... Lektura książki przypomina schodzenie w głąb zakamarków ludzkiej duszy, o których istnieniu wolelibyśmy nie wiedzieć. Diagnoza ludzkości jest aż tak pesymistyczna? Nie ma dla nas ratunku? - Nie jestem wizjonerem, lecz pisarzem. Moja powieść jest fikcją literacką osadzoną w czasie historycznym. Opowiadam o wydarzeniach, które były częścią ponurego XX wieku. To co obserwujemy teraz nie napawa optymizmem. - Miasto Homs w Syrii niczym nie różni się od Warszawy ze stycznia 1945 roku. To morze gruzu, w którym nie ma życia. Twardy dowód na to, że człowiek może zamordować drugiego człowieka z takim samym, a może i większym okrucieństwem jak siedemdziesiąt lat temu. W Rwandzie ludzie wychodzili rano z domów, wcześniej żegnali się z bliskimi, szli do pracy. Wieczorem wracali do bliskich, jedli posiłek, bawili się z dziećmi. W ciągu stu dni ci ludzie wymordowali maczetami milion innych ludzi. Sąsiadów, znajomych... - Wiek XXI dopiero się zaczął. Miejmy nadzieję, że chwilowo nasyciliśmy się krwią. Zawsze warto mieć nadzieję, warto wierzyć. To lepsze, niż bierne przyglądanie się biegowi spraw. Mam nadzieję, że mimo tego, co powiedziałem, jako ludzie nie jesteśmy tylko tymi, którzy czyhają na innych, by ich zniszczyć. W "Drodze" Cormaca McCarthy’ego apokaliptyczna wizja zostaje przecież przełamana przekonaniem, że zawsze na świecie będą ludzie, którzy "niosą ogień, są dobrzy". Muszą tacy się znaleźć, bo inaczej przestaniemy jako gatunek istnieć. Czy zło tkwiące w człowieku można okiełznać? Zwłaszcza w chwilach ostatecznej próby, takich jak wojna? - Przywołany wcześniej ojciec mojej ciotki przeżył wojnę. Miał dwie żony, dzieci, wnuki. Umarł w dniu, kiedy na świat przyszła jego prawnuczka. Niezwykła sytuacja. Skończyło się życie, by życie narodziło się na nowo. Nigdy nie mówił o zemście na swoich prześladowcach. Tych niemieckich i tych, którzy tropili go po wojnie jako wroga socjalistycznego państwa. - Przez całe swoje długie życie był nastawiony na budowanie, wspieranie drugiego człowieka. Umierał spełniony, jako ten, kto wykorzystał dany mu przez los czas. Potrafił okiełznać pokusę odwetu. Myślę, że nie przyszło mu to łatwo. Zapewne walczył ze sobą. Jego historia jest dowodem na zwycięstwo dobra nad złem. To jego przywołuję, szukając jakiegoś wzorca, przykładu kogoś, kto był w piekle, wyszedł z niego i zachował człowieczeństwo. I to jest chyba odpowiedź na przeciwdziałanie złu. Skuteczniejszej odtrutki dotąd nie wymyślono... - Myślę, że receptą na okiełznanie zła jest uświadamianie sobie jego istnienia. Naiwnością jest myślenie, że zło jest gdzieś daleko. Tutaj potrzebny jest trzeźwy osąd sytuacji. Myślę też, że o złu należy głośno mówić. Zło ma to do siebie, że boi się prawdy. "Rausz" jest właśnie taką próbą głośnego upomnienia się o ofiary. Kiedyś zabrakło ludzi, którzy na zło byli impregnowani. Może zbyt długo udawali, że nic się nie dzieje? Może bali się reagować? Może woleli wierzyć, że nic złego się nie dzieje? - Historia uczy, że trzeba być czujnym na działanie zła. Jeśli czujni nie będziemy, zło może nas pokonać. W takim rozumieniu mój bohater, choć zakorzeniony w konkretnych czasach, jest też postacią uniwersalną. Uczestniczenie w akcji eliminowania pewnej grupy społecznej uznanej za zbędną w każdych czasach, także współcześnie, może być dla kogoś atrakcyjne. Miejmy nadzieję, że kiedy do takiej sytuacji dojdzie, głosy protestu i sprzeciwu będą na tyle intensywne, że zło nie rozrośnie się do takich rozmiarów, których nie da się już opanować. Rozmawiał: Dariusz Jaroń