Kilka lat temu Justyna Kopińska opublikowała w "Dużym Formacie" reportaż o przemocy w Ośrodku Socjoterapeutycznym w Łysej Górze. Dostała po nim wiele maili. Wychowanek sióstr Boromeuszek z Zabrza napisał dobitnie: "Pani jeszcze nie wie, co to jest piekło". "W sprawie sióstr zawiniliśmy wszyscy" - dowiedz się więcej Dariusz Jaroń, Interia: Często dostajesz podobne maile? Justyna Kopińska: Do tej pory przychodzą. Dużo czytelników zgłasza tematy. Po reportażu "Elbląg odwraca oczy", wiele zgwałconych kobiet z całej Polski zwróciło się do mnie z prośbą o przedstawienie ich historii. Po każdej publikacji dostaję maile od osób, które doświadczyły podobnych krzywd do opisanych w tekście. Kiedy podejmujesz interwencję? - Zazwyczaj, kiedy krzywda dotyczy osób bezbronnych. Bardzo często zajmuję się dziećmi albo nastolatkami, tak było chociażby w przypadku "Oddziału chorych ze strachu" i "Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie". Muszę rozumieć temat. Sprawę siostry odłożyłam na dwa lata. Kiedy dostałam wspomnianego maila, zaczęłam rozmawiać z wychowankami ośrodka. Czułam, że nie jestem w stanie opisać ich historii. Moje pióro było niedostatecznie dobre, nie potrafiłam przedstawić sytuacji tak, aby poruszyć społeczeństwo. - Dziś mam już doświadczenie w pisaniu o przemocy i złu w instytucjach zamkniętych: szpitalach psychiatrycznych, ośrodkach wychowawczych, domach dziecka. Wiem, że mam niezbędną wiedzę psychologiczną, socjologiczną i kryminalną. Bardzo ważne jest dla mnie wywołanie reakcji społecznej. Po "Oddziale chorych ze strachu" o Annie M. dostałam 6000 maili. Większość od lekarzy i salowych z całej Polski. Pisali, że już nigdy nie będą bierni wobec zła. Czyli wcześniej zdarzało im się przyzwalać na przemoc wobec dzieci? - Wszystkie osoby, które patrzyły na przemoc w szpitalu w Starogardzie Gdańskim, i w pewien sposób na nią przyzwoliły, nadal pracują w zawodzie. Chciałam, żeby przynajmniej skonfrontowały swoje uczucia z tym, czego doświadczyły dzieci. Myślę, że po reportażu tak się właśnie stało. Udało ci się znaleźć jakąś prawidłowość, dlaczego odwracamy oczy od cierpienia innych? - Okrutna prawda jest taka, że robimy to z wygody. Nie chcemy się mieszać, nie chcemy widzieć. Łatwiej przecież było uwierzyć dyrektor ośrodka w Zabrzu, siostrze Bernadetcie. Jest wykształcona, delikatna, zna miejscowych notabli, reprezentuje Kościół, a do tego ma ważne stanowisko. Łatwiej uwierzyć jej niż dziecku z bidula, nawet jak przedstawi wiarygodną historię i pokaże siniaki. Nauczycielki specjalnie nie pociągały dzieci z ośrodka za język. Wiedziały czego mogą się dowiedzieć, nie chciały tego słyszeć. Jaka jest ogólna skala zjawisk, o których piszesz? - Bardzo duża. Dostaję mnóstwo wiadomości, duża grupa prokuratorów i policjantów mówi mi o wielu umarzanych sprawach, przeciążeniu wymiaru sprawiedliwości. Do tego dochodzą sprawy, które nie zostały wykryte. Wiele osób nie zgłasza np. gwałtów. Jeszcze niedawno w 40 proc. spraw o gwałt zapadał wyrok w zawieszeniu, sporo postępowań było umarzanych. Swoje robi podejście do kobiet. Adwokaci mogą zapytać o to, w co były ubrane, czy miały makijaż? Aleksandrę, tłumaczkę z Elbląga, zgwałconą przez ratowników medycznych, poproszono, żeby opisała członek gwałciciela. Na Zachodzie to niedopuszczalne. - Czasem nie mogę uwierzyć, że to wszystko się w Polsce dzieje. Z każdą kolejną relacją widzę, że tego zła, ludzkiej bezsilności, krzywdy, ośrodków takich jak ten sióstr w Zabrzu jest wiele, a politycy kompletnie nie chcą tego dostrzec. Fundacje też nie. Zupełnie nie wiem dlaczego. Jakich zmian - z twojego doświadczenie - wymaga wymiar sprawiedliwości? - Wprowadzenia wreszcie dobrego prawa, przystosowanego do polskich warunków. 1 lipca wprowadzono proces kontradyktoryjny, czyli sędzia nie mógł już aktywnie prowadzić procesu, cała odpowiedzialność skupiała się na prokuratorze. Zapomniano jak w Polsce wyglądają prokuratury - brak ludzi, brak asystentów. To doprowadziło do stagnacji w wielu ważnych sprawach karnych. Teraz znów cofa się zmiany. A ważne, aby odpowiedzialność między sędzią i prokuratorem wypośrodkować. Dla mnie jest szczególnie istotne by sprawy o przemoc fizyczną i seksualną były prowadzone bardzo sprawnie. Znajomi policjanci opowiadali, że sąd wyznaczył w sprawie, którą się zajmowali, termin kilka miesięcy po gwałcie. Kiedy przyszli po poszkodowaną dziewczynkę, miała 16-17 lat, ojciec ich wyrzucił. Wiadomo, że po tak długim czasie próbowała o wszystkim zapomnieć. Nie chciała tego na nowo przeżywać. Odchorowujesz swoje reportaże? - Czasami muszę się odizolować. Nie wychodzę z domu, doła mam jak po jakimś ekstremalnie mocnym przeżyciu. Za mocnym dla mnie. Przejmujesz emocje od rozmówców? - Podczas badań psychologicznych wyszło, że mam empatię na tak wysokim poziomie, że działa ona na mnie negatywnie. Silnie odczuwam cudze emocje. To dobre podczas rozmowy, ludzie chętniej się przede mną otwierają, łatwiej mi zadać różne pytania. Ale później zostaję z tymi uczuciami. Psycholog mówił, że dla zdrowia i organizmu to nie jest w porządku. Jak sobie radzisz? - Mam niesamowite wsparcie redaktorów prowadzących, rodziny i przyjaciół, także kolegów z wymiaru sprawiedliwości. Dzielimy się problemami, rozmawiamy. To oczyszcza. W czasie pracy nad tekstem rozmawiam tylko z osobami z wymiaru sprawiedliwości, żeby się nie rozpraszać. Kumuluję maksymalnie te emocje, żeby przelać je na papier w formie jak najbardziej doskonałej. Nie chcę zabierać czasu czytelnika, chcę żeby z każdym zdaniem był coraz bardziej wciągnięty w historię. Nie o to chodzi, żeby go zostawić z jakąś okrutną wiedzą, tylko żeby wyciągnął wnioski, poczuł, że chciałby - zabrzmię teraz patetycznie - zmieniać świat na lepsze. Na tym mi zależy. Wyczuwam misję. - Trochę się boję tego słowa. Hanna Krall zawsze mówiła, że reportażu nie pisze się dla misji. Ja to łączę, ale przy takich tematach trudno tego nie robić. Wracasz do tematów, po których przetoczyła się - bez głębszej analizy - medialna burza. Mam na myśli reportaż o śmierci minister Moniki Zbrojewskiej. Co widzisz, kiedy ten medialny kurz opadnie? - Kiedy umarła minister Zbrojewska chyba do trzeciej w nocy czytałam komentarze na jej temat. Ludzie pisali "brzydka baba", "dobrze, że zdechła", "alkoholiczka". Znałam akta spraw, w których uczestniczyła, sporządzane przez nią dokumenty. Miała niebywała wiedzę, przykładała się do swojej pracy, to była jej pasja. Wsiadła do samochodu pod wpływem alkoholu, była tak bardzo pijana, że w ogóle nieświadoma, co się z nią dzieje, złapano ją od razu jak wyjechała z parkingu. Ale nie było wiadomo - dlaczego minister zrobiła coś, o czym wiedziała, że zrujnuje całe jej życie? Zadzwoniłam do aktualnego ministra sprawiedliwości, Zbigniewa Ziobro. Zbrojewska była ministrem PO, ale znali się z komisji śledczej Rywina. Mówił mi: "Zauważyłem, że się nie wywyższa. Łatwo nawiązywała kontakt ze strażnikami czy paniami sprzątającymi. Prawdopodobnie mimo bardzo dobrej znajomości prawa nie miała zbudowanej wewnętrznej pewności siebie, bo unikała rozmów z osobami, które były wyżej od niej w hierarchii społecznej. Wrażliwa i delikatna. Typ osobowości, który nie wchodzi w zatargi, bo zbytnio przeżywa konflikty. Nie miałem z nią kontaktu od lat, ale gdy zatrzymała ją policja, pomyślałem, że spożycie alkoholu nie wynikało u niej z chęci zabawy czy przyjemności, tylko z potrzeby rozładowania jakiegoś dużego stresu, z którym nie potrafiła się zmierzyć." Na rozmowy zgodziła się mama i siostra Zbrojewskiej. Dotarłam do tego, że w ministerstwie ktoś podkładał jej kłody. Nie radziła sobie z taką presją. Napisała nawet do mamy SMS: "nawet nie wiesz, ile ja łez przez tego człowieka wylałam". Zaczęłam się zastanawiać, czy w polskiej polityce jest miejsce dla ludzi, którzy nie chcą iść po trupach... - Ten tekst o minister Zbrojewskiej był najczęściej czytanym reportażem Wyborczej 2015 roku. Czy Zbigniew Ziobro to właściwy człowiek do naprawy patologii w wymiarze sprawiedliwości? - Wolałabym poczekać z oceną. Natomiast znajomi policjanci i prokuratorzy są podzieleni. Jedni mówią, że Ziobro może doprowadzić do pozytywnych zmian w sprawach o gwałty czy morderstwa, inni, przez to co stało się wokół Trybunału Konstytucyjnego, zupełnie mu nie ufają. Jestem dość apolitycznym dziennikarzem. Nie lubię mieszać się w politykę. Jak obserwowałam wymiar sprawiedliwości zobaczyłam, że niektóre sprawy ciągną się jeszcze od rządów SLD. Nie zostały wykryte, a powinny. System źle działa od lat, to się ciągnie przez kolejne rządy PiS i PO. Dlatego zmiany powinny być diametralne. Każda rozmowa coś w tobie zostawia? - Tak. Jeśli już wezmę się za temat, dbam o to, żeby coś we mnie zostało. Czego się dowiedziałaś od żony Mariusza Trynkiewicza? - Gdy rozmawiam z ludźmi, staram się ich wysłuchać i nie pokazywać moich ocen. Ale przy niektórych słowach Anna zobaczyła, że jestem poruszona. Zaczęła opowiadać jak wiele lat temu została zgwałcona. Uważa, że sama jest winna tego, co ją spotkało i podobnie sądzi o ofiarach Trynkiewicza. To bardzo skomplikowany psychologicznie obraz kobiety, którego nie powinni oceniać dziennikarze, a psycholodzy. Zainteresowało mnie też, że najpopularniejsze pytanie zadawane w wyszukiwarce Google w ostatnich latach brzmi: "gdzie jest Mariusz Trynkiewicz?" Ludzie chcą wiedzieć w obawie o swoje dzieci. - Tak, ale z drugiej strony są kobiety, które wiedzą, że zabił czterech chłopców, i piszą do niego listy do Gostynina. Tych listów miłosnych jest bardzo dużo. Nie tylko od Anny. Podobny schemat był w Stanach Zjednoczonych, w Polsce dotąd temat nieznany. Obrazuje to trochę nasze społeczeństwo. Czy nie stajemy się coraz bardziej medialni? Czy Trynkiewicz stał się celebrytą? Część kobiet do niego wzdycha. W 1989 roku w stanie Nowy Jork zmieniono przepisy, najgroźniejsi przestępcy - mordercy, psychopaci skazani na dożywocie - mogli brać ślub. Ku zaskoczeniu socjologów i kryminologów pobrało się 800 skazanych. Ktoś chciał za tych ludzi wyjść. Trudno mi to zrozumieć. Reportaż o żonie Trynkiewicza (pobrali się parę miesięcy temu w Gostyninie) jest bardzo nietypowy dla tego zbioru, ale na pewno mówi coś o zmianach w społeczeństwie. Nie każdemu twoja praca się podoba. Często słyszysz: "lepiej to zostaw?" - Zawsze jak sobie wymyśliłam temat, robiłam go do końca. Zdarza się, że dzwonią osoby z wymiaru sprawiedliwości, opowiadają historię, że dotarli do ściany i prasa jest dla nich ostatnią deską ratunku, a na drugi dzień, ze strachu, odwołują swoje słowa. Chronię te osoby. Potrafię tak opisać sytuację, żeby im nie zaszkodzić. Później, po nagłośnieniu sprawy, nie zgłaszają pretensji. Mają poczucie satysfakcji. Nawet policjanci, którzy opowiadali mi o tuszowaniu spraw o zabójstwo - gdy nie ma ciała (reportaż "Ten trup się nie liczy"). Nikt w policji się nie dowiedział, z kim rozmawiałam. Szczególnie, że byli to funkcjonariusze z różnych miast. Oni są zadowoleni, bo sprawy ruszyły do przodu. A twarde pogróżki? - Raz miałam. Niewiele, mając na uwadze ilość opisanych spraw. Ten reportaż jeszcze nie powstał. Piszę go wieloetapowo, jak "Oddział chorych ze strachu" czy o siostrze Bernadetcie. Mam silne przeświadczenie, że przebywający na wolności mężczyzna, w przeszłości zabijał. Wymiar sprawiedliwości sądzi podobnie. To on mi groził. Wie, że interesuję się tym tematem. Reportaż powstanie jak będą twarde dowody pokazujące całe zło, które ludziom wyrządził. Rozmawiał Dariusz Jaroń *** Kontakt z autorką książki przez stronę internetową