INTERIA.PL: Pamiętasz, co czułaś w tamtym momencie? Anna: W zasadzie nie miałam wiele czasu na czucie czegokolwiek, bo lekarka bez ogródek powiedziała mi: "Ma Pani raka". W ogóle nie przejęła się tym, jak to przyjmę. Oszołomiona potrafiłam jedynie zapytać, czy jest agresywny. Oschle mi odpowiedziała, że "rak piersi jest tylko jeden". Potem pytałam kolejnego lekarza, jakie mam szanse. Zamiast mi odpowiedzieć, zapytał, czy mam kochającego męża. Powiedziałam, że tak. Zapytał, ile mam dzieci. Odpowiedziałam, że troje. W końcu zapytał, czy są dobre? Nie miałam wątpliwości. "To ma pani dla kogo żyć" - powiedział. Nie wiedziałam, jak to traktować... Później powiedział mi jeszcze, że w jego prywatnej skali agresywności raka piersi mojemu dałby dwa. Ale jak go zapytałam, czy bliżej jedynki czy trójki, to już nie chciał odpowiedzieć. Nie mogę powiedzieć, że się nie bałam. Bałam się. Ale miałam też przekonanie, że to nie ode mnie zależy. Ja mogę bardzo chcieć przeżyć, ale tak naprawdę zdecyduje kto inny. I to dawało mi pewien spokój. Kiedy zauważyłaś, że coś jest nie tak? Zgrubienie w piersi zaczęłam wyczuwać dużo wcześniej, ale to było niedługo po porodzie, więc myślałam, że to jakieś resztki pokarmu i, w zasadzie, o nim zapomniałam. Przypomniał mi dopiero mąż. Wyczuł coś podczas pieszczot. Kiedy skończyliśmy zapytał, co to jest? Wtedy znów się zbadałam - guz był większy. Już nie czekałam z wizytą u lekarza. Od razu po badaniu doktor skierował mnie na biopsję. Pielęgniarka była tym bardzo zdziwiona. Dopiero później dowiedziałam, że biopsję robi się, gdy lekarz jest praktycznie pewien raka. Wyniki miałam już po tygodniu. Od razu powiedziałaś rodzinie? Kiedy wróciłam do domu, mąż akurat spał po nocnej zmianie. Obudziłam go i z jakimś dziwnym spokojem powiedziałam, że mam raka. Roześmiał się z niedowierzaniem... ale szybko to do niego dotarło. Długo rozmawialiśmy i planowaliśmy gdzie pójść, do kogo się zwrócić.