W Demokratycznej Republice Konga średnio raz na minutę dochodzi do gwałtu, w Kenii powszechne jest przekonanie, że seks z nieletnią (im młodsza, tym lepiej) to najlepsze antidotum na AIDS, w Afganistanie praktykowane są małżeństwa pięćdziesięciolatków z dziewczynkami, które mogłyby być ich wnuczkami, a w Egipcie molestowanie kobiet jest tak poważnym zjawiskiem, że od czterech lat prowadzona jest strona internetowa, dokumentująca na mapie kraju wszelkie akty przemocy seksualnej. To tylko pierwsze z brzegu przykłady wykorzystywania kobiet. Nie ma wytłumaczenia dla sankcjonowania zbrodni Z Sally Armstrong spotykamy się w kawiarni jednego z warszawskich hoteli. Do kraju przyleciała w ubiegłym tygodniu na premierę polskiego wydania swojej książki. Ta doświadczona reporterka i aktywistka w "Wojnie kobiet" oddała głos osobom, które podjęły walkę o swoje prawa i sprzeciwiają się gwałtom, zabójstwom honorowym, poligamii, kamienowaniu i innym sankcjonowanym przez wypaczoną kulturę i religię aktom przemocy. - Nazywajmy rzeczy po imieniu. Nie ma żadnego wytłumaczenia dla sankcjonowania zbrodni. Ktoś mówi, że w danym kraju kamienowanie kobiet to część kultury czy religii i to nie nasza sprawa. Absurd! To jest nasza sprawa, nie można przykrywać kryminału kulturą - podkreśla w rozmowie z Interią. W trakcie swojej wieloletniej dziennikarskiej kariery pracowała m.in. w Bośni, Rwandzie, Afganistanie i Somalii. Ujawniała kulisy zbrodni wymierzonych w dzieci i kobiety, często zapomniane przez zajęty własnymi problemami zachodni świat. Tak było w 1992 roku. - Wróciłam z Bałkanów, gdzie dowiedziałam się o istnieniu przerażających obozów gwałtów. Pracowałam wtedy w wydawanym co kilka miesięcy magazynie, a to była wiadomość wymagająca natychmiastowej publikacji. Zgłosiłam się do zaprzyjaźnionego redaktora z dużej agencji informacyjnej w Kanadzie. Przekazałam mu komplet dowodów, zeznań świadków i dokumentów. Miał gotowy materiał na tekst. Czekałam dzień, potem tydzień. I nic. Po kilku tygodniach "Newsweek" podał krótką informację o gwałtach popełnianych przez żołnierzy - wspomina Sally Armstrong. W obozach zgwałcono ponad 20 tys. dorosłych kobiet i małych dziewczynek. Najstarsze miały 80, najmłodsze osiem lat. Dla dużej zachodniej agencji informacyjnej nie był to wówczas wystarczająco mocny "news". Sally Armstrong z kilkumiesięcznym poślizgiem wydrukowała historię bałkańskich kobiet w swoim magazynie. Odzew był ogromny. - To były inne czasy. Nie było internetu, szybkiego kontaktu z redakcją. Pamiętam, że dostałam wtedy ponad tysiąc listów. To było niesamowite. Postanowiłam działać - dodaje. Za działalność na rzecz praw człowieka została uhonorowana Orderem Kanady (1998), a jej artykuły trzykrotnie wyróżniono nagrodą kanadyjskiej Amnesty International (2000, 2002, 2011). "Rewolucja ruszyła i nie można jej zatrzymać" - Widziałam straszne zbrodnie, niektórych wydawca nie pozwoliłby mi przedstawić w książce. Przez lata pisałam o ludzkich dramatach, aż nagle doznałam olśnienia, że sytuacja kobiet na świecie zaczyna się zmieniać, a ja mam coś pozytywnego do zakomunikowania światu. To było jakieś cztery lata temu. Wtedy zrodził się pomysł na tę książkę. Z początku bałam się, że to tylko życzeniowe myślenie, ale zaczęłam jeździć po świecie, robić badania i okazało się, że to prawda. Świat się zmienia - prognozuje Sally Armstrong. Autorka zadedykowała "Wojnę kobiet" Malali Yousafzai, laureatce Pokojowej Nagrody Nobla, która zaczęła głośno mówić o potrzebie kształcenia dziewcząt w Pakistanie, czego prawie nie przypłaciła życiem. - Parę lat temu nikt by o niej nie usłyszał, byłaby kolejną ofiarą z dalekich stron świata. Dzisiaj jest córką nas wszystkich, burzy się w nas krew i pytamy, dlaczego jakiś tchórzliwy talib ją postrzelił? Dlaczego dzieci w Pakistanie nie mogą normalnie chodzić do szkoły? - zwraca uwagę nasza rozmówczyni. Talibowie nie przez przypadek nieustająco grożą śmiercią Malali. Przypadkowy nie był też zamach terrorystyczny na szkołę w Peszawarze. W grudniu w mieście na północy Pakistanu talibowie bestialsko zamordowali ponad 140 osób, w większości dzieci. Powszechny dostęp do edukacji, odejście od prymitywnego nauczania na rzecz rzetelnej, pozbawionej ekstremistycznej propagandy oświaty, to dla talibów większy wróg niż uzbrojeni po zęby amerykańscy komandosi. Bo edukacja w każdym kraju opętanym przez ekstremistów niesie za sobą rewolucję w światopoglądzie mieszkańców. Nazwę siejącej grozę w sporej części Nigerii islamskiej bojówki terrorystycznej Boko Haram można tłumaczyć jako "zakaz zachodniej oświaty", "książki to grzech" czy "nowoczesne wychowanie to grzech". Islamiści chcą utrzymać swoje społeczeństwo w średniowieczu, bo tylko tak mogą je kontrolować. - Rozmawiałam w Afganistanie z grupą kobiet. Opowiadały, że przez lata nie potrafiły pisać ani czytać. Porównały ten stan do ślepoty. Nie mogły dostrzec, co naprawdę dzieję się wokół nich i na świecie. W wielu krajach występują siły, pragnące utrzymać status quo w zakresie edukacji, a właściwie jej braku, i roli kobiet w codziennym życiu. Oczywiście, siły te dalej będą groźne, będą straszyć zamachami, będą je organizować, ale są w odwrocie. Rewolucja ruszyła i nie można jej zatrzymać - uważa Sally Armstrong. Kobiety zaczęły mówić "nigdy więcej" Powstanie walczących o swoje prawa kobiet, zdaniem autorki książki, ma charakter globalny nie tylko dzięki poprawie poziomu edukacji, ale, przede wszystkim, dzięki mediom społecznościowym, które skróciły dystans dzielący mieszkanki Bliskiego czy Środkowego Wschodu i Zachodu. - Fundamentaliści wmawiają wszem i wobec, że zachodnie kobiety to ladacznice, tymczasem dzięki Facebookowi kobiety mogły się poznać i uzmysłowić sobie, że były okłamywane. Te chodzące w hidżabach wcale nie są pogodzonymi z losem kolejnymi żonami ekstremistów, a te w dżinsach wcale nie są ladacznicami - podkreśla kanadyjska reporterka. Dzięki dostępowi do internetu i łatwości w nawiązywaniu kontaktów kobiety z całego świata zaczęły ze sobą współpracować, zakładając fundacje i stowarzyszenia pomocowe, a także wspierając się, opowiadając sobie swoje historie. Kobiety traktujące dotąd swój los jako przeznaczenie zaczęły mówić "nigdy więcej". Wstyd zawsze leży po stronie sprawcy Problemy z egzekwowaniem praw człowieka, równouprawnieniem czy przemocą uderzającą w kobiety nie dotyczą oczywiście wyłącznie krajów zacofanych, rozwijających się czy ogarniętych wojną. W Polsce, według różnych danych, co roku gwałconych jest od 1800 do 2300 kobiet. A to tylko ułamek rzeczywistości, oficjalnie zarejestrowane przez organy ścigania przypadki. Wiele spraw, chociażby dotyczących wykorzystywania seksualnego w pracy czy przemocy domowej, nigdy nie wychodzi poza sprawcę i jego ofiarę. - Kobiety przez lata bały się mówić o gwałcie i krzywdzie jaka je spotkała. Słyszały "to twoja wina", "sprowokowałaś go", "sama tego chciałaś". Sprawca wielokrotnie nie był poddawany karze, bo wstyd nie pozwalał kobiecie się odezwać. Bały się odrzucenia, napiętnowania w społeczeństwie, tego że stracą pracę i żaden partner w przyszłości ich nie zechce. Ale to jest błędne myślenie, bo wstyd zawsze leży po stronie sprawcy przestępstwa, nie ofiary - zaznacza Sally Armstrong. - Największą bronią w walce z bezkarnym krzywdzeniem drugiego człowieka, obojętnie o jakiej formie przemocy mówimy, jest nasz głos. Trzeba głośno mówić, kiedy dzieje się coś złego, trzeba zasiać ziarno zmiany. Często ludzie wiedzą o tragedii w domu sąsiada czy bliskiej osoby, ale nie robią nic żeby to zmienić. Znamy facetów bijących żony, pracujemy z nimi, jemy z nimi obiad, chodzimy na mecze. Czemu dajemy im ciche przyzwolenie na to co robią? Bo to nie nasza sprawa? To sprawa nas wszystkich. Brak przyzwolenia społecznego na krzywdę to milowy krok w stronę poprawy warunków życia milionów ludzi na całym świecie - podkreśla Sally Armstrong. Politycy? Lepiej weź sprawy w swoje ręce Autorka "Wojny kobiet", była członkini Międzynarodowej Komisji Kobiet przy ONZ, uważa, że zmian nie przeprowadzą za nas politycy, bo oni w skali globalnej dbają głównie o własny interes. - Politycy będą mówić o bezpieczeństwie, o równości, o tym, że kobiety kwitną idąc ramię w ramię z mężczyznami, ale w ostatecznym rozrachunku interesują ich wyłącznie głosy wyborców. Jaki polityk powie do potencjalnego wyborcy "dopilnuję, że trafisz do więzienia, jak skrzywdzisz kobietę". Ci którzy to robią zastanowią się dwa razy i oddadzą głos na kogoś innego - twierdzi Sally Armstrong. Poparcia nie szuka również w działaniach Organizacji Narodów Zjednoczonych. - Mamy deklarację praw człowieka, prawa dziecka. I co? Te dokumenty nie mają mocy prawnej. Powstają z najlepszymi intencjami, ale nie są potem egzekwowane z należytą skutecznością. Wie pan czemu? Bo inaczej nikt by ich nie podpisał. Przykładowo: dzieciom trzeba zapewnić dostęp do edukacji. A jak jakiś kraj o to nie dba, to co się dzieje? Jakie sankcje mu grożą? Żadne. To niedorzeczne - kręci głową kanadyjska aktywistka. Zainicjowana przez bohaterki "Wojny kobiet" pokojowa rewolucja wystartowała. Kolejny krok, uważa Sally Armstrong, należy do mężczyzn. - To już się dzieje. Widziałam budujące obrazki w Egipcie i Afganistanie, gdzie na spotkaniach organizacji walczących o prawa kobiet połowę uczestników stanowili mężczyźni. Musimy się wspierać. Razem głośno mówić o przemocy. Tylko w ten sposób możemy dokonać wielkich zmian - podsumowuje naszą rozmowę.