Optymizm księdza Krzysztofa udziela się każdemu, kto rozmawia z nim choćby przez kilkadziesiąt sekund. A przecież tak na zdrowy rozsądek "proboszcz na Kamczatce" nie powinien mieć zbyt wielu powodów do radości. Bo wszechobecna biurokracja, surowy klimat i gigantyczne koszty to wystarczające przeszkody, by machnąć na to wszystko ręką. Ale ks. Kowal nie zamierza się poddawać. Ma jeden cel: chce, by na Kamczatce - niemal na końcu świata - po raz pierwszy w historii zbudowana została katolicka świątynia. I to na pozór nierealne zamierzenie wydaje się być coraz bliższe realizacji. Osiemset ciężarówek Mały przykład biurokracji w wydaniu rosyjskim: - Miasto postanowiło dać nam ziemię pod budowę kościoła. Na jego podstawie wydział architektury wydał następne postanowienie, na podstawie którego z kolei mogę iść do firmy, która wyznacza teren pod budowę. Potem ta firma wystawia dla architektury nowe dokumenty, które wracają jednak do miasta, bo w tym czasie zdążyło się już zmienić prawo, więc to postanowienie musi mieć następne postanowienie. Po drodze w którejś z instancji zrobiono błąd, tak więc dokumenty trzeci raz krążą w tę i z powrotem - wzdycha ks. Kowal. Ale budowa posuwa się naprzód, i to pomimo tego, że prace mogą być prowadzone jedynie przez trzy miesiące w roku. Potem śnieg zasypuje wszystko grubą kilkumetrową warstwą puchu. Teraz zaś trwają prace przygotowawcze - przede wszystkim wiercenie dziur w ziemi, potrzebnych do zrobienia badań geologicznych. Takie badania są niezbędne nie tylko do posadowienia świątyni, ale także dla właściwego zabezpieczenia jej przed trzęsieniami ziemi. - Nie możemy budować szybko, bo to, co postawimy musi przetrwać nie dziesięć, a chociażby i dwieście lat. Dlatego przy projekcie bierzemy pod uwagę sejsmikę na poziomie 11 stopni w skali Richtera. To już jest koniec - więcej się nie da zbudować po ludzku. Wzgórze, na którym stanie świątynia, musi też zostać zniwelowane, ale aby tego dokonać, trzeba wywieźć stamtąd aż osiemset ciężarówek ziemi. Taka jest jednak konieczność, bo na Kamczatce, gdzie stale pracują płyty tektoniczne, zagrożenie sejsmiczne jest wyższe niż gdziekolwiek indziej. Całkiem niedawno wielkie trzęsienie ziemi o sile 7 stopni w skali Richtera kompletnie zniszczyło dwutysięczne miasteczko leżące koło Pietropawłowska. W jednej chwili cała miejscowość dosłownie zniknęła z powierzchni ziemi - opowiada ks. Krzysztof. Dwóch Kowali W surowych kamczackich warunkach cieszy więc dosłownie każda rzecz, która przybliża do upragnionego celu. A co dopiero taki wspaniały prezent, jak cyfrowe organy, ofiarowane ks. Kowalowi przez "dobrych ludzi" w czasie jego niedawnej pielgrzymki na Jasną Górę. Wieść o instrumencie lotem błyskawicy obiegła 200-tysięczny Pietropawłowsk. Teraz skromna kapliczka nie jest w stanie pomieścić wszystkich amatorów tamtejszych koncertów. Nic w tym dziwnego, bo organy brzmią rzeczywiście świetnie.