Po dezaktywacji "djuków" - choć nie stało się nic, co byłoby wyczuwalne ludzkimi zmysłami - sytuacja patrolu uległa diametralnej zmianie. Straciliśmy bowiem niewidoczny parasol, co wkrótce odnotowały nasze telefony, łapiąc zasięg, a w moim przypadku dodatkowo informując o otrzymanej wiadomości tekstowej. Jednocześnie - właśnie taka myśl przyszła mi wówczas do głowy - przekroczyliśmy niewidzialną granicę, oddzielającą front od zaplecza. Ale czy rzeczywiście? * * * Swego czasu jeden z krytyków mojej dziennikarskiej aktywności zarzucił mi, że "narzucam na blogu wojenną retorykę, a przecież w Afganistanie nie ma żadnej wojny". Często spotykam się też opinią, że "co to za wojna, na której ginie tylko kilkudziesięciu żołnierzy koalicji miesięcznie?". Wyjaśniam wówczas, że w Azji mamy do czynienia ze współczesną odmianą wojny partyzanckiej. Że talibom zabić żołnierza koalicji - w tym Polaka - jest mimo wszystko bardzo trudno - bo korzysta on z opancerzonych pojazdów, zestawów rozminowywania czy wsparcia lotniczego, zaś w bezpośrednim starciu chroni go kevlarowy hełm i kuloodporna kamizelka. Z drugiej zaś strony przeciwnik często ukrywa się za plecami kobiet i dzieci, a stosowane przez ISAF tak zwane RoE (zasady walki) kładą ogromny nacisk na unikanie cywilnych ofiar. I dlatego - tłumaczę - bardziej miarodajnym wskaźnikiem intensywności tej wojny nie jest liczba utraconych bezpowrotnie, lecz rannych wojskowych. A tych - skupmy się teraz wyłącznie na Polakach - w zależności od pory roku jest nawet kilkudziesięciu miesięcznie. Weźmy przykład letniej zmiany z 2010 roku - w jej trakcie zginęło 6 żołnierzy, ponad 100 zostało rannych, a drugie tyle wróciło do kraju przed czasem z - jak to się mówi - "powodów osobistych". W większości przypadków oznaczało to, że nie dawali sobie rady z obciążeniami misji. Zatem polski kontyngent, traktowany jako całość, w czasie VII zmiany stracił 10 procent ludzi. W formacjach liniowych - a te z oczywistych względów ucierpiały najbardziej - były pododdziały, w których straty sięgały 50 procent stanów osobowych. To w żadnym razie nie są statystyki typowe dla misji stabilizacyjnej. Przyznaję, afgańska wojna nie ma charakteru totalnego. U podnóży Hindukuszu nie dochodzi do frontalnych ataków przy użyciu setek tysięcy żołnierzy, ogromnej liczby samolotów, dział czy czołgów. Pojedyncze potyczki miewają spory "ciężar gatunkowy" - zwłaszcza jeśli idzie o ilość latającej w obu kierunkach (z przewagą w stronę talibów), śmiercionośnej stali - generalnie jednak konfliktu w Afganistanie nie sposób porównywać do II wojny światowej. Dlatego próżno tam szukać klasycznie rozumianej linii frontu. Jak trafnie ujął to podczas jednego ze swoich paneli Tomasz Kamiński, podróżnik i afganolog, wojna w Afganistanie trwa tam, gdzie w danej chwili znajduje się obce wojsko. Porównał przy tym siły NATO do gniazd, które swoją obecnością przyciągają osy, w domyśle talibskich bojowników. - Tam, gdzie nie ma gniazd, nie ma też os - konkludował. Takimi gniazdami są nie tylko przemieszczając się oddziały, ale również bazy. Jednak ich stałość wcale nie stwarza możliwości wyznaczenia linii frontu - również pojęcie tyłów ma w afgańskich warunkach mocno umowny charakter. * * * Poobiednie leżenie na "kojach" przerwał odgłos wystrzału. Barak zadrżał w posadach, leżący obok kolega, zaniepokojony, podniósł głowę. - To Dany - powiedział inny, przypominając, że kilkadziesiąt minut wcześniej przez megafony zapowiadano fire-testy potężnych haubico-armat. Nie było powodów, by mu nie wierzyć, zresztą, miałem za sobą kilka ciężkich dni i szczerze mówiąc, nie chciało mi się ruszać z łóżka. Jak na zamówienie rozległ się kolejny strzał, później jeszcze jeden. Nic w okolicy nie wybuchło, potwierdzając przypuszczenia, że jesteśmy bezpieczni. Co nie zmieniało faktu, że gdybyśmy mieli półki, ich zawartość pewnie wylądowałaby na podłodze. Albo na naszych głowach. - A ten nawet się nie ruszył... - jeden z żołnierzy wskazał na zwiniętego w kłębek, śpiącego w najlepsze mężczyznę. - Ba, z Warriora - przypomniał z uśmiechem drugi. Rzeczywiście, nasz śpiący kolega zjechał do Ghazni tylko na jakiś czas - sprawy rodzinne spowodowały, że musiał lecieć do Polski, a w "Gazowni" oczekiwał na przerzut do Bagram. Tacy jak on - żołnierze z "rakietowego miasteczka" - zyskali w kontyngencie miano tych, których "byle ostrzał nie rusza". Cóż, co najmniej kilkadziesiąt ataków rakietowych w trakcie trwania każdej ze zmian może sprawić, że człowiek się przyzwyczaja... No właśnie - i co z tym fantem zrobić? Nazwać Warrior zapleczem? Trochę to karkołomne, choć z drugiej strony - można tam zdjąć hełm i kamizelkę, wziąć prysznic, zjeść obiad, wygodnie się przespać czy skontaktować się z najbliższymi. "Ta baza jest jakaś felerna" - pisała na początku 2011 roku w komentarzu na blogu żona jednego ze służących w Warriorze żołnierzy. "Dlaczego talibowie bezkarnie podchodzą i strzelają? Nie ma sprzętu, który by ich wypatrzył?". Był. Ale z położonej przy bazie "góry szpiega" nie sposób "skanować" całego sąsiedztwa - widok przesłaniały okoliczne wzgórza. Polacy już wcześniej postulowali, by w znajdujących się przy nich wioskach - takich jak Latif czy Szinkej - zainstalować posterunki policji, a na samych wzniesieniach punkty obserwacyjne. Jednak zimą 2011 roku stacjonująca w dystrykcie Gelan ANP nie miał zbyt wielu ludzi. Zresztą, nawet gdyby afgańscy policjanci pojawili się we wszystkich osadach w promieniu kilkunastu kilometrów od Warriora, nie stanowiłoby to wystarczającej gwarancji. W pierwszych tygodniach 2011 roku wyczyszczono szeregi miejscowej ANP z funkcjonariuszy podejrzanych o różne przestępstwa, w tym o kontakty z talibami. Kto jednak zna Afganistan ten wie, że nawet po takiej czystce nie należało mieć złudzeń, że udało się wyeliminować problem inwigilacji tych struktur przez rebeliantów. Warrior odetchnął dopiero na przełomie maja i czerwca 2011 roku, gdy do pobliskiego dystryktu Nawa - będącego dotąd siedliskiem talibów - weszli Amerykanie. W naszym Dowództwie Operacyjnym przekonywano mnie, że wpływ na to miała również działalność polskiego wywiadu, który wreszcie - po niemal trzech latach od przejęcia strefy - zyskał odpowiednią agenturę w miejscowościach otaczających bazę. Czy tak było w istocie - nie wiem. Lecz faktycznie, liczba ataków spadła, chociaż... "Heloł, Marcinie. Życie nie toczy się już w schronach, ale o ich demontażu też nikt tu nie myśli" - napominał mnie w lipcu 2011 roku członek załogi Warriora, gdy w jednym z komentarzy na blogu pozwoliłem sobie wspomnieć o opanowanej sytuacji wokół bazy.