W drugiej połowie lat 30. żydowską jesziwą wstrząsa bunt studentów. Wysłany na miejsce komisarz Maciejewski znajduje w mykwie utopionego studenta. Mimo dramatycznych okoliczności znalezienia zwłok wszystko wskazuje na samobójstwo, zwłaszcza że młody człowiek miał do tego osobiste powody. Gdy jednak na terenie Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego wiesza się polski student, sprawa staje się coraz bardziej niejasna. Obaj figurowali w aktach policyjnych - młody Żyd jako ofiara antysemickiej napaści, młody Polak jako jeden z chuliganów, którzy go pobili. Władze obu uczelni starają się wyciszyć sprawę, co ani trochę nie dziwi Maciejewskiego. Ale co mają do ukrycia profesorowie, u których obaj młodzi ludzie byli nieoficjalnymi asystentami...? FRAGMENT KSIĄŻKI:Snop światła wpadał z jedynego okna, niewielkiego, umieszczonego niesymetrycznie pod sufitem. Marcowe słońce rzucało kapryśne, drgające blaski na białe i błękitne kafle, falowało razem z wodą lejącą się do basenu z terakotowej rynny. Ludzka postać w chałacie, unosząca się na wodzie z rozcapierzonymi rękami, wyglądała jak martwy ptak. Ptak albo ryba płaszczka, przemknęło przez głowę komisarzowi, gdy po śliskich stopniach zbiegał do basenu. - Posterunkowy, do mnie! - krzyknął, chwytając topielca za nogę. Komenda była niejasna, więc siódemka stłoczonych w wejściu mundurowych najpierw spojrzała po sobie. Zanim buty stojącego najbliżej policjanta załomotały na terakocie, umysł Maciejewskiego wypluł natrętną myśl, że człowiek w wodzie za chwilę odwróci się, nabierze głęboko powietrza i powie: "Dwie i pół minuty, rekord jesziwy!". Czubek prawego buta prawie dotykał schodków, a palcami topielec delikatnie muskał kafle basenu, jakby upewniając się, że gdy już dłużej nie wytrzyma bez powietrza, jego ręka natychmiast znajdzie oparcie. Maciejewski przyciągnął ciało do siebie. Posterunkowy stał już obok, woda sięgała mu ledwie do pasa. Odwrócili topielca. Podkomisarz chwycił go pod pachy i rzucił szybkie spojrzenie za siebie. Rektor ani woźny nie ruszyli się na krok, skamieniali z trwogi. - Za nogi go! - rozkazał Zyga. Młody mężczyzna bez zarostu, z mokrymi pejsami klejącymi się do szyi, zdawał się ważyć mniej niż jego nasiąknięte wodą ubranie. Położyli go na posadzce. Maciejewski nie miał lusterka, więc przystawił do mokrych ust szkiełko swojego zegarka. Nie zaszło parą. Zaczął rozszarpywać ciasny węzeł lepkiego, śliskiego krawata, a młody policjant zajął się guzikami kamizelki i koszuli chłopaka. - Rubinsztajn - usłyszał Zyga, gdy obracał ciało z boku na bok, by usunąć wodę z płuc. - Student Natan Rubinsztajn, z Żelechowa - powtórzył rektor Ajzer takim tonem, jakby oczekiwał, że w odpowiedzi padnie "bardzo mi przyjemnie, Maciejewski". - Co panowie tak stoją? Dzwonić po pogotowie, natychmiast! Młody policjant klęczał nad młodzieńcem i uciskał żebra na chudej klatce piersiowej, gładkiej jak u dziecka. Topielec nie chciał jednak wrócić do życia. Podkomisarz odsunął posterunkowego i wskazał mu chude nogi oblepione czarnymi spodniami. Sam chwycił nieprzytomnego za ręce. - Tempo raz, tempo dwa... Policjant miarowo dociskał kolana studenta do jego piersi. Zyga w tym samym rytmie pompował mu do płuc powietrze, poruszając ramionami chłopaka. Chmura zasłoniła słońce i w mykwie zrobiło się ciemno, a podkomisarzowi przemknęła przez głowę kolejna absurdalna myśl: że wysoko umieszczone okno, gdyby zasłonić je kratą, nie różniłoby się niczym od więziennego, z kolei samo pomieszczenie łaźni rytualnej nadawałoby się na prosektorium...