I jeszcze miejsce zgonu. Oskarżeni o zabójstwo bracia W. wskazują inne od tego, które - zdaniem biegłych - jest miejscem zgonu Józefa C. Teraz po zeznaniach biegłych sąd rozważa możliwość zmiany zarzutów dla oskarżonych. O zamordowanym Józefie C. do tej pory na sali olsztyńskiego sądu mówiono niewiele. Tymczasem jego postać i całe jego życie dużo mówią w sprawie motywu napaści na niego, która zakończyła się tragiczną śmiercią. We Włodowie i okolicznych wsiach na Józefa C. mówiono zwykle Ciechanek. Mówiono, kiedy był, a bywał rzadko. Tęsknił za domem Józef C. żył 60 lat. Z tego ponad 34 spędził w więzieniach. Siedział za rozboje, kradzieże, bójki. Przed osiągnięciem pełnoletności kilka lat spędził także w domach poprawczych. Kryminał to było właściwie całe jego życie. Ponoć o więzieniu mówił po prostu - "to mój dom". I często miał do tego domu tęsknić. Tak było właśnie latem 2005 roku. Chodził zły i ciągle kogoś zaczepiał. Złość miał na swoją konkubinę Barbarę i jej córkę Jagodę. Któregoś dnia, po kolejnej awanturze z "Ciechankiem", pani Barbara wylądowała w szpitalu. Jagoda nie chciała dłużej patrzeć na nieszczęście matki i zabrała ją do siebie, do Włodowa. Od tego czasu Józef był stałym gościem we Włodowie. Nękał Jagodę na każdym kroku, a kiedy jej nie mógł znaleźć, opowiadał o niej brednie innym napotkanym ludziom. To był koniec czerwca. Józef sporo wypił przed sklepem we Włodowie. I wtedy zaczął ponoć mówić o tęsknocie za "domem". Tęsknota miała być tak duża, że przez nią postanowił zabić Jagodę. Kobiety nie było akurat w domu, ale on nie dawał za wygraną - postanowił na nią czekać. O jego wizycie pani Jagoda dowiedziała się od swoich dzieci, które szybko do matki zadzwoniły. Nie zamierzała dłużej czekać, zadzwoniła na policję. Obiecali, że przyjadą. Miała pecha, do domu dotarła przed radiowozem. Józef C. zdążył rozbić jej na głowie butelkę. Policjanci wysłuchali narzekań kobiety. Potem na wsi znaleźli "Ciechanka" i kazali mu się uspokoić. Nie zatrzymali go, nie zabrali ze sobą. Minęło chyba ze dwa dni. Był 1 lipca 2005 roku. Pani Jagoda była akurat na podwórku u Tomka W. Wtedy pojawił się tam Józef C. Zaczął sypać przekleństwami i obrażać Jagodę. Gospodarz przegonił intruza. Ten poszedł, ale zapowiedział, że wróci. I po kilku minutach wrócił, ale w ręku trzymał już maczetę. Zaczął nią wymachiwać i tym razem grozić Tomaszowi W. Obaj znaleźli się na drodze. Pan Tomasz w międzyczasie uzbroił się w kij, którym próbował wytrącić maczetę z rąk "Ciechanka". To były sekundy, mężczyzna poślizgnął się i upadł. Józef już był przy nim. Zdążył go tylko zranić w rękę, bo na pomoc przybiegł jeden z sąsiadów. Zaczął okładać Józefa sztachetą i kiedy ten stwierdził, że nie ma szans, znowu uciekł. Zaraz po tym pani Jagoda zadzwoniła na policję. Mówiła, że Józef C. szaleje po wsi z nożem, że zranił człowieka. Dowiedziała się, że muszą czekać, bo policja ma za dużo interwencji. Jednak czekać nie mógł pan Tomasz. Rana krwawiła coraz bardziej. Razem z żoną czym prędzej pojechał do Dobrego Miasta - najbliższego miasteczka, gdzie mógł liczyć na pomoc lekarską. Tam na pogotowiu zszyto mu ranę. Państwo W. udali się także na miejscowy komisariat. Usłyszeli to samo, co wcześniej przez telefon usłyszała pani Jagoda. Policjant nie chciał nawet przyjąć zawiadomienia o popełnionym przestępstwie. Tomasz W. i jego żona wrócili do domu i zajęli się przerwanym wcześniej remontem mieszkania. Około godziny 19 Józef C. pojawił się po raz kolejny przed płotem gospodarstwa W. Na podwórzu było dużo ludzi, więc nie zamierzał tam wchodzić. Wymachiwał tylko znaną już wszystkim maczetą i groził. Groził, że pozabija ich wszystkich i ich dzieci też. I wtedy Tomasz W. zaczął go gonić. Taki był właśnie początek linczu we Włodowie. Koniec znają wszyscy, ale co wydarzyło się naprawdę w trakcie bicia Józefa C., wiedzą pewnie tylko sprawcy.