Dariusz Jaroń, Interia: Co podzieliło Polaków po katastrofie smoleńskiej? Dr Radosław Marzęcki: Katastrofa smoleńska stała się częścią polityki, kolejną okazją do zaistnienia. Została wpleciona w czysto polityczny spór między dwiema największymi partiami w Polsce, które nie znajdowały wspólnego języka już od pięciu lat przed katastrofą. Złudzenie, które się wówczas pojawiło, że stanie się ona fundamentem narodowej zgody, nie mogło trwać zbyt długo. Zresztą to nie pierwsza tego rodzaju sytuacja. Z tej racji wydaje się, że jesteśmy społeczeństwem niewdzięcznym wobec swoich elit symbolicznych. Po ich tragicznej stracie jesteśmy gotowi do wielkich poświęceń, ale nie potrafimy zbyt długo wytrwać w postanowieniu. Podobnie było po śmierci Jana Pawła II. Wróćmy pamięcią do pierwszych dni po katastrofie. Była zgoda, wspólne przeżywanie tragedii... - Jedność, której można było doświadczyć w pierwszych dniach, nawet tygodniach, po katastrofie prawdopodobnie była przez wielu polityków i nas samych szczerze deklarowana, jednakże tego rodzaju emocje mają zawsze swoją dynamikę. Katastrofa smoleńska wyzwoliła potrzebę jedności, dlatego, że - jeśli odrzucić perspektywę polityczną - była wydarzeniem, które dotknęło całą wspólnotę, jaką jest polskie społeczeństwo. Trudno nie odczuwać współczucia na myśl o tych, którzy zginęli. W takiej sytuacji daje o sobie znać również norma społeczna, która o zmarłych każe mówić dobrze, czcić pamięć i wspierać się nawzajem. Co się stało potem? - Sprawa katastrofy niewątpliwie musiała stać się przedmiotem polityki, której model u nas jest bardzo konfrontacyjny. Nie potrafimy komunikować się w taki sposób, który akcentuje to, co wspólne, lecz żywimy się tym, co nas różni. To słabość elit politycznych, które - w mojej opinii - powinny wypełniać pewną pozytywną funkcję społeczną poprzez dawanie dobrego przykładu jak należy postępować, szczególnie w sytuacjach granicznych, nadzwyczajnych. A taką była katastrofa smoleńska, i taką pozostanie w społecznej świadomości. - Najbardziej zasmucające jest to, że dzisiaj temat ten czyni się przedmiotem politycznego konfliktu w sposób pozbawiony tamtych emocji. Ta racjonalizacja - w negatywnym znaczeniu - katastrofy przyczyniła się do radykalizacji języka, inflacji oskarżeń i nieustannej chęci wskazania winnego. Chociaż rozliczenia są konieczne, to styl, w którym próbuje się ich dokonać, przyczynia się do destrukcji narodowego mitu, który mógłby mieć realną moc jednoczenia. Problem w tym, że wciąż popełniamy te same błędy. Według sondażu CBOS (kliknij i dowiedz się więcej) sześć lat po katastrofie Polacy są podzieleni w ocenie aktualnej wiedzy na temat jej przyczyn. Dlaczego? - W pewnym sensie nasze społeczeństwo jest "przesondażowane". Z pewnością w zakresie, który dotyczy tematu katastrofy smoleńskiej. Co kilka miesięcy przeglądamy dane sondażowe, mające "wyjaśnić", co stało się w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 roku. Mój dystans wynika z tego, że źródłem opinii ujawnianych w takich sondażach, nie są - bo nie mogą być - fakty, ale wcześniejsze sondaże lub perswazyjne zdolności przedstawicieli jednej czy drugiej komisji smoleńskiej. - Zwróćmy uwagę, że to dyskurs medialny tworzy nasze opinie w największym stopniu. To znaczy, że to, o czym się publicznie mówi w środkach masowego przekazu, kształtuje naszą świadomość. Elity opiniotwórcze, poprzez media, decydują nie tyle, jak mamy myśleć, ale w pierwszej kolejności - o czym mamy myśleć. Dyskurs a więc to, o czym się mówi w przestrzeni publicznej, nie jest obiektywny. Stanowi narzędzie komunikowania idei, wizji, poglądów. Sześć lat rozmów polityków, komentatorów, publicystów nt. katastrofy. I? - Dyskurs o katastrofie smoleńskiej nie przybliża nas do prawdy o jej przyczynach. Jako politolog i socjolog życzyłbym sobie takiej wartościowej, otwartej debaty, której zasadą będzie argumentacja logiczna i wolna od politycznych emocji, a nie debaty o tym, kto ma prawo dzisiaj interpretować wydarzenia, których nie był świadkiem. Myślę, że powinniśmy się starać budować "demokrację opartą na zaufaniu", czyli taki model społecznego współistnienia, który pozwala skuteczniej radzić sobie zarówno z zagrożeniami, jak i traumami. Jego istotą jest wzorzec debaty publicznej, w której wzajemny szacunek oraz demokratyczny dialog zajmuje miejsce ślepej wiary lub wzajemnej pogardy w trójelementowym układzie: politycy - społeczeństwo - eksperci. - Poszczególne środowiska polityczne ufają sobie nawzajem, władza ufa obywatelom, a przez to oni czują, że mogą zaufać władzy. Ale to sytuacja idealna, której nie stworzymy, ale do której możemy się starać dążyć. Fakt, że politycy jako elity symboliczne nie potrafili stworzyć warunków dla takiej debaty, w oczach wielu obywateli, podaje w wątpliwość szczerość ich intencji. Ta funkcja socjalizacyjna, o której wspominałem, nie jest tylko frazesem, ale zobowiązaniem. Jak realizacja tego zobowiązania wygląda w praktyce? - Widoczny jest deficyt rzetelnych informacji, które mogłyby stać się podstawą dla formułowania racjonalnych opinii przez społeczeństwo. Mamy nie tylko dwa wzajemnie wykluczające się dyskursy polityczne, ale i dwa dyskursy naukowe, w części nawet quasi-naukowe. Opinia publiczna nie ma tej świadomości, ale trzeba powiedzieć, że eksperci, na których powołują się strony sporu politycznego nie prowadzą ze sobą żadnego dialogu. Skoro czynią ustalenia naukowe, powinni ze sobą dyskutować, wymieniać się dowodami i wnioskami, spotykać się na wspólnych sympozjach i konferencjach naukowych. Tak się jednak nie dzieje. To nie jest dialog, to są dwa monologi. - Bez tego podział, o którym pan mówi, będzie tylko głębszy i trwalszy, ale jednocześnie wciąż bardziej abstrakcyjny, oderwany od faktów, generujący pseudoopinie, pozbawiony empatii. To, co myślimy w tej sprawie w dużej mierze jest zdeterminowane naszymi partyjnymi preferencjami. W ten sposób nigdy nie oswoimy tych negatywnych emocji, których źródłem była katastrofa. Ten punkt widzenia potwierdzają także rezultaty badań społecznych. Rok 2010 okazał się istotną cezurą, która wzmocniła antagonizm między elektoratami PiS i PO. Politycy często "grają" katastrofą smoleńską? - Bez wątpienia sprawa ta jest rozgrywana także czysto politycznie, czyli służy mobilizowaniu elektoratu, stymulowaniu negatywnych emocji, dyskredytowaniu politycznego oponenta czy stwarzaniu okazji do występów medialnych. Wspomniałem też o jakości dyskursu na temat katastrofy. Jest on jałowy, nie pomaga obywatelom zaufać państwu. Zaryzykuję również ocenę, że szkodzi pamięci ofiar. Interes partyjny jest ważniejszy od dobra ogółu? - Partie polityczne zawsze mają jakieś interesy. Czasami nakazują one współpracować, innym razem - inscenizować konflikt. Niektórzy pamiętają jeszcze zapowiedzi liderów PiS i PO z początku wieku o powołaniu do życia wspólnej koalicji. Lata 2001-2005 to czas, kiedy oba ugrupowania miały wspólny interes, którym była skuteczna rywalizacja ze wspólnym przeciwnikiem - postkomunistyczną lewicą. Wówczas liderzy prawicy przemawiali do siebie, stosując formułę "przyjaciele z PiS" / "przyjaciele z PO". Dziś tamten język brzmi niezwykle trywialnie. - Kiedy jednak po "aferze Rywina" okazało się, że SLD nie będzie się liczył w kolejnym rozdaniu, wcześniejsze deklaracje uległy zmianie. Zmieniła się stawka politycznej gry, a więc interesy, zmienił się również język. Od tamtej pory relacje między PiS i PO zdominowane są przez tzw. konfliktowy styl uprawiania polityki. Jego realizacji służy język konfrontacji, negatywnych emocji, czarno-białych ocen. Przeciwnik stał się wrogiem, a jedynym akceptowanym sposobem rozwiązywania konfliktów jest strategia, którą określam mianem "pełnej alternacji" władzy, czyli zastąpienie "ich" przez "nas". Rozwiązywanie sytuacji spornych w sytuacji "gry o sumie zerowej" odbywa się poprzez pokonanie przeciwnika. Jakie konsekwencje niesie za sobą zaostrzenie narracji polityków PiS i PO? - Zmiana języka polityki, wyzwoliła także określoną dynamikę konfliktu społecznego. Widać wyraźnie, że wzajemna niechęć elektoratów PiS i PO uległa wzmocnieniu między wyborami parlamentarnymi i prezydenckimi w 2005 roku, kiedy pojawiły się pierwsze sygnały o fiasku długo zapowiadanej koalicji. Później, po utworzeniu rządu mniejszościowego PiS, potem rządu koalicyjnego z LPR i Samoobroną, te animozje stawały się coraz bardziej czytelne i widoczne w sferze publicznej. Myślę tu na przykład o tzw. obronie krzyża ustawionego przed Pałacem Prezydenckim po katastrofie smoleńskiej. - O ile język konfliktu w wydaniu elit politycznych może być zrozumiały, to poważniejszy problem pojawia się w momencie, gdy staje się on językiem zwykłych obywateli, a kategorie, które narzuca, wyznaczają kryteria oceny tego, co dobre i złe w życiu codziennym. Czy powołanie nowej komisji smoleńskiej może coś zmienić w społecznej ocenie katastrofy? Przywołany wcześniej sondaż dość sceptycznie traktuje o takiej możliwości... - Chciałem raz jeszcze podkreślić: nie traktujmy wyników sondaży dosłownie. Spróbujmy wyczytać z nich pewnego ducha sprawy, wyrażanego przez opinie respondentów. Wnioskujemy na przykład, że określony procent badanych uważa, że prace podkomisji doprowadzą do uzupełnienia raportu tzw. komisji Millera. A skąd wiemy, jaki jest stan wiedzy tych ludzi na temat treści tamtego raportu? Kto czytał ten dokument? - Czasem można odnieść wrażenie, że politycy czekają na odpowiedni sondaż, w którym odpowiednia większość badanych zgodzi się z ich wersją zdarzeń i wówczas będzie można ogłosić "zamknięcie sprawy". Wyjaśnienie tej tragedii, także ze względu na działania strony rosyjskiej, jest rzeczą niezwykle trudną, dlatego nie można osiągnąć tego celu, prowadząc jednocześnie wewnętrzną walkę polityczną. Poszukiwanie "prawdy o Smoleńsku" to też próba wskazania osób odpowiedzialnych za lot prezydenckiej delegacji... - Zupełnie innym aspektem jest kwestia rozliczenia osób, które odpowiadają za sposób organizacji wizyty polskiej delegacji w Smoleńsku, jak i szereg nieprawidłowości, błędów czy zaniechań już po katastrofie. Wiele z tych faktów dopiero teraz wychodzi na światło dzienne. Przynajmniej jedna ze stron politycznego sporu wielokrotnie formułowała tego rodzaju zarzuty i słusznie. To, czy teraz skorzysta z okazji i dokona tych rozliczeń będzie testem na jej wiarygodność. Będąc u władzy, nie można w nieskończoność przekonywać, że państwo jest słabe. Czy katastrofa smoleńska może jeszcze jednoczyć, a nie dzielić Polaków? - Moim zdaniem sama katastrofa jako traumatyczne wydarzenie może być źródłem zgody. Katalizatorem konfliktu jawi się jednak język, którym o tej tragedii opowiadają społeczeństwu partie polityczne. Stając się naszym językiem codziennym, tworzy i umacnia kolejne podziały. Rozmawiał Dariusz Jaroń