1 września 1939 roku wybuchła II wojna światowa. Całkowita liczba ofiar globalnego konfliktu jest niemożliwa do oszacowania. W ciągu sześciu lat śmierć poniosło kilkadziesiąt milionów ludzi. Wiele z nich zamordowano w niemieckich obozach koncentracyjnych. - O co chce pan zapytać? Powiem wszystko, tylko proszę napisać dobry artykuł - Hermann Hoellenreiner, były więzień trzech obozów zagłady, z zawadiackim uśmiechem patrzy mi w oczy i wysoko zawiesza poprzeczkę. Sobie też. Bo w głowie nosi obrazy, których wciąż się boi, a ich przywoływanie sprawia ból, chociaż od zakończenia wojny minęło 70 lat. *** Żona Else: - Niech pan o nim pisze Mano. Każdy Sinti tak ma, woli zdrobnienie od swojego imienia. Przyjaciele i rodzina tak się do niego zwracają. *** Dziś Mano ma 81 lat. Kiedy jego rodzinie skonfiskowano w Monachium cały majątek i wrzucono do bydlęcych wagonów jadących do Oświęcimia miał dziewięć, a jego siostra Lili sześć. Wiosną 1943 roku w ogarniętej hitlerowskim szałem III Rzeszy trwała czystka Cyganów, uznanych przez Instytut Badania Higieny Rasy za "obcych rasowo". Według niektórych szacunków w trakcie wojny w Europie zgładzono 50 proc. populacji Cyganów, czyli ok. pół miliona osób. *** Dariusz Jaroń, Interia: Kiedy jechał pan pociągiem do Auschwitz, miał zaledwie dziewięć lat. Wiedział pan, dokąd jedzie? Mano Hoellenreiner: Na początku nie wiedzieliśmy gdzie jedziemy, ale szybko zrozumieliśmy. Już po drodze oswoiłem się ze śmiercią. Na miejscu nie miało znaczenia, że jesteśmy dziećmi. Ja i moi kuzyni pracowaliśmy jak dorośli więźniowie. Co pan robił w obozie? - Odesłano mnie do grupy pracującej przy zwłokach, przenosiliśmy je z miejsca na miejsce. Potworna praca, niewyobrażalna dla małego dziecka. Najgorzej było po przyjeździe nowych transportów. Wciąż pamiętam zapach ludzkiego mięsa, jaki unosił się w powietrzu. - Kiedyś wysłano nas w grupie do pracy przy ścinaniu trzciny. Trzeba było wyjść z obozu i przejść obok domu esesmana. Miał dużego, groźnego psa. Byłem bardzo głodny, przeskoczyłem ogrodzenie i zacząłem jeść z psiej miski. Nagle z domu wyszedł esesman, zaczął na mnie krzyczeć. Bałem się, że mnie zabije, albo każe psu mnie pogryźć. Był z rodziną, może dlatego nie strzelił? Pies tylko warknął, pozwolił mi uciec. Zetknął się pan też z doktorem Mengele. - Zrobił ze mnie jednego ze swoich posłańców. Miał wokół siebie dzieci, którymi się wysługiwał. To był diabeł. Ciągle krzyczał, kazał szybko coś sobie przynosić. Często nosiłem słoje z formaliną. Wtedy nie wiedziałem dokładnie, co się w nich znajduje, potem okazało się, że były to spreparowane narządy i inne efekty jego doświadczeń. Mengele eksperymentował na panu? - Nie, ale zoperował moich kuzynów. Nigdy się nie dowiedzieli, co im zrobił. Mówili, że bardzo bolało. Moja mama robiła co mogła, żebym nigdy nie trafił do szpitala. - Jednego dnia spadłem z pryczy i złamałem nos. Strasznie się potłukłem, cały byłem obolały. Mama musiała mnie zanosić na apele przed barak. Sama się mną opiekowała, bała się, że jak odda mnie do szpitala, więcej mnie nie zobaczy. Najgorsze były apele w zimie. Staliśmy w śniegu na mrozie, nieraz długo to trwało, starsze i wycieńczone osoby nie wytrzymywały: umierały albo były zabijane przez Niemców. Resztę delegowano do pracy. Czy w obozie chociaż przez chwilę czuł się pan dzieckiem? - Pyta pan o dzieciństwo? Nie, w obozie o czymś takim jak dzieciństwo nie było mowy. Moja mała siostrzyczka miała sześć lat, kiedy trafiliśmy do obozu. Sześć lat! Nie, nie było mowy o zabawie, ucieczce w świat dziecka. W baraku były wszy, pluskwy, tyfus i woda, którą można było się zatruć. I tak ją piliśmy, nie było wyjścia. Zdarzali się w obozie dobrzy Niemcy, przychylniej patrzący na więźniów? - Nie, żaden Niemiec nawet nie próbował nam pomóc. To byli stuprocentowi naziści, przesiąknięci ideologią, wpajaną skutecznie przez lata. Widziałem, jak z zimną krwią zabijali Żydów, Cyganów i Polaków. Wszystkich ogarnął ten hitlerowski szał. - Jedno z najgorszych wspomnień jakie mam to rozstanie z tatą w Sachsenhausen. Jego i moich wujków Niemcy przymusowo wcielili do wojska i odesłali na front. Wychudzeni, osłabieni stali przed nami na apelu, mundury SS na nich wisiały... mieli robić za mięso armatnie. Ojciec nie chciał mnie zostawiać, wtedy esesman wpadł w złość i zaczął go bić. Myślałem, że go zabije. Szczęśliwie uciekł pan Niemcom podczas marszu śmierci. - Wyruszyliśmy z Sachsenhausen. Co jakiś czas Niemcy kogoś zabijali. Wśród nas szedł żydowski nauczyciel z małym chłopcem. W pewnym momencie esesman podszedł do nich i powiedział, że szkoda mu drugiej kuli i zabije ich jedną. Przerażony mężczyzna wziął chłopca na ręce, esesman kazał mu otworzyć buzię i strzelił. Do dziś widzę tę zbrodnię i nie potrafię zrozumieć okrucieństwa nazistów. - Byłem wycieńczony, szedłem jak automat, pamiętając, żeby nocą nie kłaść się na ziemi, bo wiele osób z wyczerpania nie mogło potem wstać i umierało lub było dobijanych przez esesmanów. Jedliśmy śnieg, to co znaleźliśmy w lesie. Kiedyś nocowaliśmy w zagrodzie, były tam martwe zwierzęta. Ludzie bili się o głowę owcy, potem ją ugotowali w jakiejś puszce i zjedli. Miałem wiele szczęścia, razem z kuzynami udało nam się uciec. Skończyła się wojna, ale pan zamiast do domu trafił do Francji. - Podczas ucieczki zgubiłem swoich kuzynów. Opadłem z sił, miałem ogromne problemy z chodzeniem. Dostałem się na wóz pełen byłych więźniów, odesłano nas do Francji. Zaopiekowali się mną wspaniali ludzie, Paul Fouquet, syn rodziny, do której trafiłem, ma dziś 87 lat, na zawsze pozostanie moim starszym bratem. Kilka lat temu, za sprawą książki Anji Tuckermann, odzyskaliśmy kontakt, dzwonimy do siebie, odwiedzamy, chociaż przez lata zapomniałem języka francuskiego. Nigdy nie zapomniałem natomiast tych, którzy pomogli mi we Francji. Kiedy zaczął się pan znowu szczerze śmiać? - Jak zobaczyłem swoich bliskich. To było w grudniu 1946 roku. Odzyskałem rodzinę i dom. We Francji spotkałem wielu wspaniałych ludzi, uratowali mnie, ale zawsze czułem się tam trochę obco. Poza tym nie wierzyłem, że mama, tata i siostra przeżyli wojnę. Pamięta pan moment powrotu do domu? - Ogromna radość... znów ich widzę, a przecież byłem przekonany, że zginęli. Myślałem, że mama i siostra zostały zagazowane w obozie koncentracyjnym. Wciąż byłem dzieckiem. Dniami i nocami płakałem, bojąc się, że jestem sam na świecie. Inne dzieci we Francji wiedziały, że jestem Niemcem: naśmiewały się ze mnie, zaczepiały, prowokowały do bójek. Chowałem się przed nimi, bo ile można słuchać, że się jest "brudnym Niemcem", chociaż tyle się z rąk Niemców wycierpiało? Po wojnie ukrywał pan swoją tożsamość, bał się przyznać, że jest Niemcem? - Nie chciałem mieć z Niemcami nic wspólnego. Nawet po powrocie do rodziny w Niemczech kłóciłem się o to z bliskimi. Niemcy byli dla mnie wówczas narodem bezwzględnych morderców. To przeszłość, chociaż do dzisiaj spotykam starych, ponad 80-letnich Niemców, którzy z nostalgią w głosie mówią "Hitler miał rację", tęsknią za III Rzeszą. Ciarki przechodzą po plecach. Ale to nie tak, że uważam Niemców za złych ludzi. Są dobrzy i źli Niemcy, tak samo są dobrzy i źli Cyganie czy Polacy. Niech pan spojrzy na moją żonę: kochamy się, żyjemy razem prawie 60 lat, a jest rodowitą Niemką. Wspomniał pan o książce Anji Tuckermann. "Mano. Chłopiec, który nie wiedział gdzie jest" to opowieść o pańskich losach i poszukiwaniu swojej tożsamości po wojnie. Dla kogo powstała? - Przede wszystkim dla młodego pokolenia. Co pan mówi o wojnie ludziom w moim wieku, nietkniętym traumą zagłady? - To dla mnie trudne, ale każdemu, kto chce słuchać, opowiadam o swoich przeżyciach, o obozach koncentracyjnych. W Niemczech często tego zainteresowania brakuje. Ludzie nie chcą już słuchać o wojnie. Jestem przeciwnego zdania, zwłaszcza w Niemczech - ale nie tylko - powinno się głośno mówić o tym, przez co przeszły miliony ludzi w czasie wojny. O zagładzie Żydów, Cyganów, Polaków, o śmierci milionów. Widzę ile kosztuje pana ta rozmowa, chociaż od zakończenia wojny minęło 70 lat. Trudno się było panu zdecydować na podyktowanie wspomnień? - Bardzo trudno. W końcu zdecydowałem się otworzyć, bo o mordowaniu Cyganów, o tym co spotkało Sintich wiele się nie mówi. Straciłem 36 członków rodziny, w tym babcię, wielu moich bliskich i znajomych zostało zagazowanych w Auschwitz, mój wujek po czterech tygodniach w obozie zmarł na tyfus. Podobnie zdziesiątkowanych rodzin były tysiące. - Chciałbym podkreślić, że byliśmy całkowicie normalną rodziną. Mieliśmy swoje przedsiębiorstwo, mój tata służył w niemieckiej armii. Jeden z wujków dostał nawet odznaczenie za odwagę. W jednej chwili wszystko straciliśmy i zostaliśmy skazani na śmierć, chociaż nikomu nie wyrządziliśmy krzywdy. Pozbawiono nas życiowego dorobku i wysłano do obozu koncentracyjnego wyłącznie przez nasze pochodzenie. Nocami koszmary wracają? - Oczywiście, że wracają. Często widzę we śnie moją babcię, która została zagazowana, moich kuzynów. Nie da się zapomnieć, wymazać tego wszystkiego z głowy. Zamykam oczy i widzę obrazy, o których nie potrafię i nawet nie chcę rozmawiać. Boi się pan, że zło - jakiego doświadczył w trakcie wojny - wróci? - Codziennie boję się, że zło może wrócić, bo zagrożenie kolejną wojną i ludobójstwem jest realne. Tu w Polsce to szczególnie ważny temat. Polacy, tak jak moja rodzina, wiele wycierpieli przez zbrodnie hitlerowców. Pamiętajmy o tym. *** Dziękuję za umożliwienie publikacji zdjęć Fundacji Dialog-Pheniben.