W krytyce, z którą spotkał się serial, można wyróżnić cztery dominujące zarzuty. Przyjrzyjmy się każdemu z nich. "System" zawsze będzie czymś zewnętrznym Po pierwsze, nazizm ma się w nim jawić jako coś zewnętrznego, obcego, narzuconego większości Niemcom, co nijak ma się do tego, że Hitler zdobył władzę legalnie, pociągając za sobą tłumy. Trudno dyskutować z faktami, z których jasno wynika, że niemieckie społeczeństwo "kupiło" program wyborczy NSDAP. Z tym, że spora jego część dała się zwieść charyzmie "wodza". Dziesiątki filmów i tysiące zdjęć ilustrujących akty uwielbienia dla Adolfa Hitlera nie zawierają w sobie propagandowej manipulacji. Owszem, były w propagandzie wykorzystywane, lecz stanowiły zapis autentycznych nastrojów społecznych. Spójrzmy jednak na piątkę głównych bohaterów "Naszych matek, naszych ojców". Jeden z nich jest Żydem, osobą niejako z zasady traktującą nazizm jako coś wrogiego. Wszyscy zaś to 20-latkowie, zatem w czasach, gdy kształtowały się zręby hitlerowskiej państwowości, kilkunastoletnie dzieci. A nawet w 1941 roku to ledwie młodzi ludzie u progu dorosłości. Od tamtego czasu w relacjach społecznych niewiele się zmieniło - w tym sensie, że nadal społeczeństwami rządzą "średniaki" i "starszaki". Że młodzi mają niewielki wpływ na kształt systemu politycznego, na porządek instytucjonalny danego państwa. W takim ujęciu "system" zawsze będzie czymś zewnętrznym - bez względu na to, czy mówimy o demokracji, czy o jakiejś formie totalitaryzmu. Czymś, w co można "wejść", co można "kupić", czym można się zachłysnąć. Czworo bohaterów "Naszych matek..." ulega wizjom, jakie oferuje im nazistowska ideologia. Wierzą w "ostateczne zwycięstwo", w potrzebę zdobycia "przestrzeni życiowej". Nawet w konieczność prześladowania Żydów, co nie gra im trochę z osobistymi doświadczeniami, lecz na poziomie światopoglądu wydaje się być rozwiązaniem racjonalnym. Bo przecież Żydzi szkodzą narodowi i państwu... Film uczciwie to pokazuje. Owo "zaczadzenie" nazizmem, jego konsekwencje, które ze zwykłych młodych ludzi czynią - jak sami o sobie mówią - "pokolenie morderców". W czym zatem problem? - pytam krytyków. "Prawdziwa" wojna zaczęła się... Tych ostatnich oburza również zabieg fabularny, za sprawą którego ma się wrażenie, iż wojna wybuchła w 1941 roku - w momencie ataku na Związek Radziecki. "Wcześniej stacjonowałem w Polsce i Francji" - opowiada narrator, najstarszy spośród piątki przyjaciół. Bez słowa komentarza, co w istocie owo stacjonowanie oznaczyło. I co je poprzedzało. Przyznam - ta lakoniczność może nas, Polaków, boleć. Lecz spójrzmy na zagadnienie z innej perspektywy. Weźmy Rosjan - dla nich II wojna światowa - a właściwie Wielka Wojna Ojczyźniana - również zaczęła się w czerwcu 1941 roku. Chińczycy walczyli z Japończykami jeszcze przed inwazją na Polskę, z kolei dla Amerykanów udział w światowym konflikcie stał się faktem po ataku na Pearl Harbour. Wrzesień 1939-maj 1945 to okres umowny, kompromis na użytek historii jako nauki, często nijak mający się do zbiorowej świadomości różnych społeczeństw. "Chcieliśmy podbić świat, a sprowadziliśmy na siebie zagładę" - mówi młody żołnierz Wehrmachtu. Owa zagłada - dominujące doświadczenie Niemców z okresu II wojny światowej - przyszła ze wschodu. A zwiastunem końca był właśnie czerwiec 1941 roku. Poza tym nie zapominajmy, czym dla Niemców były dwa pierwsze lata wojny. Cena w postaci 300 tysięcy rannych i zabitych żołnierzy - wobec gigantycznego potencjału armii i państwa oraz skali zdobyczy - jak na ówczesne standardy była symboliczna. Polaków - przekonanych o hardej postawie Wojska Polskiego w kampanii wrześniowej może to oburzać - lecz faktem jest, że dla wielu ówczesnych Niemców podboje Wehrmachtu zasługiwały na miano "spacerku przez Europę". "Prawdziwa" wojna zaczęła się później. Tak trudno zrozumieć ów punkt widzenia? Najbardziej mroczne oblicze nazizmu Kolejny element krytyki ma charakter moralny i sprowadza się do pytania, czy Niemcy mają prawo do postrzegania swoich wojennych losów w kategoriach ofiary? Wedle założeń scenariusza omawianego serialu - tak, co zdaniem niektórych, prowadzi do rozmycia winy za koszmar, jakim była II wojna światowa. A teraz postarajmy się spojrzeć na to z perspektywy humanistycznej, w oderwaniu od poczucia krzywdy za zło, jakie nam, Polakom, wyrządzili hitlerowcy. Może to i górnolotny postulat, ale wart zastosowania - bo historia ludzkości dowodzi, że empatia daje lepsze efekty niż zajadliwość czy obojętność. Także w kwestii gaszenia i zapobiegania konfliktom. Czy wina wspólnoty wyklucza cierpienie jej członków? Czy mieszkańcy Hamburga i Drezna to nie ofiary? Gwałcone masowo przez Rosjan Niemki to nie ofiary? Czy nie jest nią nawet ów młody chłopak z radością jadący na front, bo tak przeżywać tę chwilę każe mu wyprana mózgownica? Nie mamy prawa odbierać Niemcom takiej refleksji, bo wyrosła na prawdziwych dramatach milionów ludzi. To była barbarzyńska wojna. Szczerze mówiąc, nie ma dla mnie większej różnicy między wybombardowywaniem całych dzielnic mieszkaniowych, a wysyłaniem ludzi do komór. Obie praktyki zakładały zabijanie setek tysięcy niewinnych ludzi. Ale wiadomo, zwycięzców się nie sądzi... Oczywiście, nie zmienia to faktu, że totalny charakter tej wojnie nadali Niemcy. A w związku z tym tak długo, jak długo będą stanowić wspólnotę etniczną i polityczną, należy im to przypominać i należy utwierdzać ich w poczuciu winy. Zgadzam się z oceną, że twórcy "Naszych matek..." bardzo chcieli zaznaczyć, iż na wojnie wszyscy są ofiarami. Ale w ich zabiegach nie widać pokusy zrzucenia z Niemców odpowiedzialności. Serial przesiąknięty jest wręcz świadomością winy. Na przykładzie jednego z bohaterów znakomicie obnaża najbardziej mroczne oblicze nazizmu - ową konwersje "zwykłych, ani dobrych, ani złych ludzi", w bezdusznych morderców. A że pokazuje, iż zabijanie cywilów dla większości żołnierzy Wehrmachtu wcale nie było oczywistością - a gdzież tu u licha kłamstwo? Niemcom pomyliły się proporcje Jednak najwięcej dyskusji w Polsce wywołały te sceny serialu, w których oglądamy partyzantów z Armii Krajowej. Już to, jak wyglądają, nie spodobało się wielu krytykom. Przyzwyczajeni do "pięknych chłopców" - jak zwykło się ilustrować w polskiej kinematografii członków ruchu oporu - możemy przeżyć prawdziwy szok. Bo oto oglądamy grupę, która wizualnie bardziej przypomina bandę zbrojnych oprychów niż oddział Wojska Polskiego. Tyle że nie ma się na co zżymać. "Leśni" żyli w nieustannym poczuciu zagrożenia, w sytuacji, w której brakowało jedzenia, środków sanitarnych, właściwej opieki medycznej, w warunkach mieszkaniowej prowizorki. To wszystko musiało i miało wpływ na to, jak wyglądali. W wojennej codzienności nie ma niczego pięknego, co zresztą dotyczy nie tylko partyzantów, ale również żołnierzy regularnych armii. Ci, którzy brali udział w walkach, nie mieli czasu na sznyt - drapał ich brud, zżerały insekty, mizernieli w oczach. W "Naszych matkach..." nie brakuje scen, w których oglądamy niemieckich żołnierzy w pożal się boże kondycji, zatem trudno tu mówić o jakiejś celowej złośliwości. Ale to szczegół - dużo bardziej zabolało to, jak zachowywali się serialowi partyzanci. Ich skrajna nienawiść do Żydów, tylko nieznacznie ustępująca wrogości wobec okupanta. W tym przypadku nie zamierzam bronić autorów filmu. Mówiąc potocznie - pojechali. Trafnie ujął to Szewach Weiss, stwierdzając, że "wszystko to prawda, ale Niemcom pomyliły się proporcje". Rodzimy antysemityzm nie jest złośliwym stereotypem (aż po dziś dzień...), zaś szmalcownictwo to prawdziwe zjawisko, które miało miejsce podczas okupacji. Jednak czynienie z Polaków współodpowiedzialnych zbrodni Holocaustu - a film może wywołać taką refleksje - to gigantyczne nadużycie. I co z tego? Ano zamiast płakać, trzeba się wziąć do roboty. Wyobraźnią i wiedzą całych społeczeństw rządzi dziś popkultura. Róbmy więc filmy, które pokażą wojnę z naszej, polskiej perspektywy. Filmy zrozumiałe dla globalnego widza, epickie, ze znakomitą batalistyką, która jest dziś warunkiem koniecznym dla komercyjnego sukcesu. I proszę nie używać dyżurnego argumentu, że brakuje pieniędzy - jeśli czegoś brakuje, to wyobraźni, wizji i przebojowości środowisk twórczych oraz decydentów odpowiedzialnych za kulturę. W ostateczności, zamiast przeznaczać publiczne pieniądze na finansowanie politycznych partii, można by je wydawać na taki cel. Mam nieodparte wrażenie, że byłyby to dużo lepiej zainwestowane środki. Marcin Ogdowski