Stało się tak dlatego, że w poprzedniej kadencji komisje śledcze dochodziły prawdy, pełniły więc rolę poznawczą. Dziś rządząca koalicja ich nie potrzebuje, bo nie musi z ich pomocą dochodzić prawdy - dysponuje stosownymi organami ścigania. Komisjom niechętna jest także opozycja, niezainteresowana publicznym praniem brudów. Młot na sitwy Komisje dopomogły w skonstruowaniu i uwiarygodnieniu diagnoz politycznych, wskazujących najważniejsze słabości systemu określanego skrótowo postkomunizmem. Jak w soczewce skupiły się w ich dociekaniach najważniejsze cechy życia publicznego III RP: dominacja nieformalnych układów i bezsilność polityków, potęga środków masowego przekazu i wyuczona bezradność organów ścigania. Chociaż zamęt wywołany nadmiarem sprzecznych zeznań pozbawiał nadziei na jednoznaczną rekonstrukcję zdarzeń, to zostało z ich prac coś ważniejszego. W miarę uporządkowany i spójny obraz obowiązujących reguł gry. Nic nie jest takie, jakie się na pierwszy rzut oka wydaje - głosił komunikat z wszystkich niemal przesłuchań. Komunikat ten zburzył przekonanie, że po kilkunastu latach przemian Polska stała się względnie stabilną gospodarką rynkową. Odsłonił istotę nieformalnych powiązań stawiających pod znakiem zapytania zarówno zapisany w konstytucji demokratyczny i prawny charakter państwa, jak i rzetelność wolnorynkowej konkurencji. Okazało się, że ustrój realny ma niewiele wspólnego z ustrojem formalnym. Co ciekawe, stało się to w chwili, kiedy twórcy i obrońcy III Rzeczypospolitej byli u szczytu władzy, a Polska mogła się wydawać - by użyć sformułowania Cezarego Michalskiego - "państwem jednej partii i jednej gazety". Rysa na odświeżonej fasadzie pojawiła się przy tym nie - jak się powszechnie sądzi - wskutek publikacji w "Gazecie Wyborczej". Powstała nieco później, gdy sprawa Rywina stała się z "kontrolowanej afery medialnej" przedmiotem działań komisji śledczej. Bez tej instytucji rzecz skończyłaby się "jak zwykle". To dzięki instytucji komisji śledczej właśnie ta, a nie inna afera zachwiała polskim systemem politycznym. Najgłębsze pęknięcie III RP Jak mogło dojść do takiego pęknięcia? Dlaczego główni aktorzy sprawy Rywina doprowadzili do wspólnej klęski swojego systemu rządzenia? "Nikt z nas - mówił przed komisją śledczą Adam Michnik - nie miał świadomości, że ta sprawa może zatrząść fundamentami naszego państwa. Mnie wydawało się, jak się okazuje całkowicie błędnie i fałszywie, że w tej sprawie wszystko jest tak oczywiste jak w żadnej innej". To miał być - jak się zdaje - "przeciek kontrolowany", sprawa rozgrywana od początku do końca przez "Gazetę Wyborczą" i wymierzona w jej przeciwników. W tych, którzy chcieli zburzyć strategiczny i niewygodny sojusz między ośrodkami lewicy a najbardziej opiniotwórczym dziennikiem. Zapewne sam Michnik mógł sądzić, że będzie miał kontrolę nad przebiegiem całej sprawy, szachując rząd i prokuraturę, stawiając pod obstrzałem telewizję publiczną i wrogo usposobionych członków KRRiT. "Gazeta" szybko jednak straciła kontrolę - i to w potrójnym wymiarze. Po pierwsze - ze względu na powołanie komisji śledczej (10 stycznia 2003 r.). Po drugie - ze względu na bunt dziennikarzy, którego symbolicznym wyrazem była konferencja w Agorze (15 stycznia). Po trzecie wreszcie - już po pierwszym przesłuchaniu Michnika (8 lutego) uparta obrona "formalizmu" była niemożliwa, bo jej zakwestionowanie stało się podstawą linii obrony wieloletnich orędowników owego formalizmu. Towarzystwo w odwrocie Przyjrzyjmy się tym trzem - niezbyt dobrze utrwalonym w pamięci - zdarzeniom. Samą logiką swojego działania komisja śledcza odwracała relacje między światem polityki a "towarzystwem". Do tej chwili "towarzystwo" było sędzią życia publicznego, pozostającym poza krytyką. Krytyka ta mogła być formułowana na łamach - jak to kiedyś określił Aleksander Smolar - "efemerycznych, niskonakładowych, radykalnych pism". Teraz "towarzystwo" stawało przed trybunałem opinii publicznej, poddane pytaniom stawianym przez często wyśmiewanych polityków. Drugim elementem, który zadecydował o utracie kontroli, był konflikt między "Gazetą" a światem dziennikarskim. Wspomniana konferencja w Agorze przebiegała nie tylko po - budzącej wątpliwości - półrocznej zwłoce w publikacji, ale tuż po ujawnieniu przez "Rzeczpospolitą" różnic między nagraniem a tekstem rozmowy ogłoszonym na łamach "Gazety Wyborczej". W tej sprawie Adam Michnik był zaledwie stroną, której należy nieufnie patrzeć na ręce. "Przewodnia rola" jego gazety w świecie mediów oparta na autorytecie i towarzyskich hierarchiach upadła zaskakująco szybko. Trzecim z elementów, które spowodowały powstanie owego pęknięcia, była przyjęta przez Michnika linia zeznawania przed komisją. Już pierwszego dnia stwierdził on, że powiadomienie prokuratury o korupcyjnej propozycji uważał za absurdalne. "Miałem podstawy - mówił - żeby przypuszczać, że jeżeli ja sprawę do prokuratury oddam, to ona będzie rozmyta". Redaktor naczelny najważniejszego dziennika, który wychodzi na balkon w obawie przed podsłuchami, który nie widzi sensu informowania prokuratury o przestępstwie (choć jest w posiadaniu niezbitego dowodu), sam wystawia demokratycznemu państwu prawa najniższą ocenę. Dlatego wydarzenia tego miesiąca uważam za pęknięcie ważniejsze niż samą publikację w "Gazecie". W tej sprawie istotniejsze niż ujawnienie kolejnej afery było zdjęcie "medialnej zasłony dymnej" ukrywającej rzeczywiste reguły życia publicznego III RP. W połowie lat 90. prof. Jadwiga Staniszkis opisała mechanizm, w którym ujawnianie kolejnych afer nie stanowi zagrożenia dla patologicznych reguł. Kolejne afery są bowiem jak poszczególne puzzle, do których brakuje ogólnego obrazka. Dopiero wysiłek komisji i zmiana klimatu w mediach stworzyły warunki do umieszczania owych pojedynczych puzzli w szerszym kontekście. Publiczne potępienie Komisje śledcze nie zakończyły się jednoznacznymi skutkami prawnymi. Poczucie niedosytu byłoby jednak nieuzasadnione. Wiedza, jaką zdobyła opinia publiczna i opisana wyżej zasadnicza korekta dyskursu politycznego, były bezcenne. Wiedza ta ujawniała obowiązujące reguły gry. Za każdym razem dowiadywaliśmy się czegoś o obyczajach wyższych sfer biznesu, administracji, mediów i polityki. Dowiadywaliśmy się o przejawach aktywności tajnych służb grających w wielu sprawach samodzielną rolę, niedającą się uzasadnić ich ustrojową pozycją. Nieformalne negocjacje między rządem a Agorą, udział najwyższych urzędników państwowych w układaniu składu rady nadzorczej Orlenu, kulisy zatrzymania prezesa Modrzejewskiego czy rozgrywki wokół kontroli nad BIG Bankiem - wszystkie te zdarzenia ukazywały dominację reguł nieformalnych, niezapisanych w jakimkolwiek akcie prawnym, a czasami z zapisami prawa po prostu sprzecznych. Reguł - dodajmy - obowiązujących w szczególnie wrażliwym obszarze styku polityki i największych interesów gospodarczych i przedsięwzięć medialnych. Grubiaństwo Leppera i radykalizm Giertycha bledły wobec specyficznego stylu bycia "towarzystwa", które - jak trafnie dostrzegł prof. Zdzisław Krasnodębski - jawiło się jako "największa przeszkoda w modernizacji Polski". Oligarchia, układ, system Wiosną 2003 r. na łamy dzienników i czasopism trafiło wiele istotnych diagnoz sytuacji w Polsce - opracowanych przez Jadwigę Staniszkis, Andrzeja Zybertowicza i cytowanego wyżej Krasnodębskiego. Dotąd słabo obecne w szerokich dyskusjach, stały się z dnia na dzień obowiązującym kanonem mówienia o coraz liczniej ujawnianych aferach. Największą bodaj karierę zrobiło pojęcie "układu", dość precyzyjnie opisywane przez Zybertowicza. Pojęcie to skupiało uwagę analityków na patologicznych strukturach budowanych na styku polityki, gospodarki i służb specjalnych, z przewodnią rolą tych ostatnich. Układ był tu opisywany dwojako: poprzez analizę przypadków oraz funkcjonalnie, poprzez próbę rekonstrukcji reguł działania. Zybertowicz opisywał mechanizmy "gry na haki", "umoczenia", "podczepienia" jako główne narzędzia funkcjonowania owego układu. Ten precyzyjny i satysfakcjonujący z akademickiego punktu widzenia opis miał jednak także pewne skutki polityczne. Wyobrażenie o patologicznym i ukrytym układzie rządzącym krajem w istotny sposób kształtowało strategię polityczną tych, którzy temu wyobrażeniu ulegli. Układ jest bowiem zorganizowaną i względnie określoną (co nie oznacza, że dającą się łatwo określić) grupą osób mających zdolność jawnego bądź ukrytego ddziaływania na scenę polityczną. Celem układu jest czerpanie profitów wynikających z dostępu do władzy, wiedzy i kapitału oraz osłabianie działań państwa zmierzających do kontrolowania sytuacji - w tym także działań układu. Gambit Kaczyńskich Jeżeli przyjmujemy, że istotą patologii jest właśnie funkcjonowanie owego układu, to celem numer jeden polityki państwowej musi się stać jego likwidacja lub przynajmniej paraliż. Komisje śledcze ujawniły sfery szczególnie silnie przeniknięte przez układ, takie jak służby specjalne, media publiczne, prokuratura, policja, kluczowe spółki z udziałem Skarbu Państwa. Nic zatem dziwnego, że po wyborach w 2005 r. Prawo i Sprawiedliwość, głoszące hasło likwidacji owego układu, upierało się przy kontroli nad resortami sprawiedliwości, spraw wewnętrznych i przy stanowisku ministra koordynatora służb specjalnych. Nic dziwnego, że gotowe było narazić się na ostrą krytykę, dość brutalnie przejmując kontrolę nad KRRiT i rozpoczynając zmiany w telewizji publicznej. Perspektywa walki z układem zadecydowała też o wzajemnej nieufności dwóch potencjalnych koalicjantów z jesieni ubiegłego roku. Pojęcie "układu" było bardziej strawne dla Samoobrony i LPR niż dla wyraziście antypolitycznego Tuska. Oczywiście, inna byłaby polityka Prawa i Sprawiedliwości, gdyby przyjęło ono głoszoną m.in. przez Jadwigę Staniszkis bardziej systemową interpretację patologii. Interpretacja ta ma także zakorzenienie w owocach pracy komisji śledczej i pozwala interpretować poszczególne działania jako wynikające z logiki kapitalizmu politycznego lub szerzej - "ładu postkomunistycznego". Logika tego systemu polega m.in. na takim konstruowaniu prawa, w którym "winni" - choćby w niewielkim stopniu - są bardzo liczni, w którym interesy robi się na granicy prawa, a o czyjejś winie lub niewinności decyduje administracyjne widzimisię. Sprawa Romana Kluski, choć nie doczekała się komisji, pokazała, jak funkcjonuje ten mechanizm. Sztuka tworzenia korupcjogennych przepisów należy z pewnością do najbardziej charakterystycznych cech formacji postkomunistycznych. Sposób, w jaki toczono przetarg o ustawę o radiofonii i telewizji, był już dostatecznie dużym skandalem, by znaleźć się na czołówkach gazet. A przecież legislacyjne młyny mieliły co roku gigantyczne sterty przepisów prawnych, owocując tylko od czasu do czasu medialną burzą. Dodajmy do tego nieformalne reguły zatrudniania w instytucjach publicznych, istotną siłę "znajomości" i "wejść" (bardzo często kontynuującą więzi z PRL), a dostrzeżemy systemowy (a zatem niezależny w sposób bezpośredni od losów "układu") charakter patologii. Warto rozważyć jeszcze trzeci - proponowany przez Dariusza Karłowicza - sposób interpretacji ostatnich lat polityki jako walki "oligarchów" z "demokratami". Osadzony w klasycznej tradycji opis wskazuje na demokratów jako na tych, którzy po demontażu tyranii pragnęli rzeczywiście obywatelskiego i sprawiedliwego państwa. Z przerażeniem obserwowali ufundowaną przez siły dawnego systemu oligarchię. Demokratami w tej wersji są politycy i sympatycy zarówno Platformy, jak i PiS. Po raz pierwszy "demokraci" - posłowie opozycji - mogli się okazać na chwilę silniejsi od "oligarchów", gdy zaczęły prace komisje śledcze. Przed ich trybunałem odpowiadał sam kwiat oligarchii, wymykający się zwykle jakiejkolwiek kontroli. "Demokraci" raz tylko i na krótko - właśnie w pracach komisji śledczej - mogli wyglądać jak jeden obóz. W kampanii 2005 r. jednak nazwali oligarchię zupełnie odmiennymi słowami. Tusk widział w niej próżniaczą klasę polityczną, liderzy Prawa i Sprawiedliwości - układ, brydżowy stolik. Pożytki z komisji Co ciekawe, ani jednym, ani drugim nie starczyło sił - lub ochoty - by napisać podsumowanie z raportów komisji śledczej i wokół niego zawrzeć sojusz. Pewne echa prac komisji pojawiły się wprawdzie w programie PiS i mającym dziś status musztardy po obiedzie programie Rokity, ale nie stały się one podstawą żadnego zorganizowanego wysiłku politycznego. Komisje stały się jednak ważną przestrogą dla rządzących wszystkich szczebli, także tego najniższego. Instytucja ta, chwilowo tracąca na znaczeniu, wisi jak miecz Damoklesa nad tymi, którym zamarzy się bezkarność i kolejny "wielki przekręt". Wisi, co ważniejsze, także nad tymi, którzy zechcą przymknąć oczy, poczekać na przedawnienie, zlekceważyć ostrzeżenie. Nawet jeżeli są pewni, że nie spotka ich sąd ani nawet prokurator, to perspektywa telewizyjnej kariery w roli mimowolnego wspólnika zmienia w istotnym stopniu standardy funkcjonowania niejednej instytucji. Krótka kariera komisji śledczych zmieniła kierunek naszego życia publicznego. Mimo przerwy w stosowaniu tego środka "naprawy Rzeczypospolitej" dobrze jest wiedzieć, że w razie czego jest cały czas pod ręką i można go - w interesie publicznym - użyć.