Niespodziewanie jeden z moich znajomych zaproponował: - A może zaryzykujemy i zdążymy na lotnisko na czas? To była myśl! Przecież nawet jeśli utkniemy na lotnisku w Phnom Penh, to i tak pewnie wietnamskie linie lotnicze zabiorą nas następnym lotem pojutrze. Nieoczekiwanie do grupy uciekinierów dołączyło jeszcze dwoje śmiałków, moja żona Ewa i kolejny żądny wrażeń znajomy. Raz się żyje! Decyzja podjęta. Wyruszamy wczesnym rankiem do obozu przesłuchań S 21. Nasz plan finalizujemy późną nocą w hotelu "New York". Niech nazwa nikogo nie zwiedzie, choć od frontu to całkiem miły hotel znajdujący się na głównej ulicy Phnom Penh, to do dziś najbardziej zadziwia mnie to, że większość pokoi nie miała okien, klimatyzacja mieliła tylko zakiszone powietrze, stopnie schodów były nieproporcjonalne, a winda po odjechaniu z parteru już nigdy na dół nie wracała. Prosimy obsługę hotelową o pomoc w znalezieniu transportu do S 21 na godzinę otwarcia obozu. Negocjacje są krótkie i na temat, ustalamy z chłopakiem z recepcji, że za 15 dolarów zawiezie nas do obozu, poczeka na nas 30 minut i odwiezie na lotnisko. Zamawiamy budzenie, żegnamy się, wracamy do pokoi, pakujemy torby, zasypiamy przy buczącej klimatyzacji, wciąż mielącej to samo powietrze. Rano wsiadamy do starej toyoty, młody Khmer poznany w recepcji hotelu od tej chwili staje się naszym przewodnikiem. Droga trwała chwilę i nagle skręciliśmy w zaniedbaną uliczkę, po czym zobaczyłem budynki Tuol Sleng. Było kilka minut przed otwarciem, przejechaliśmy przez bramę i znaleźliśmy się w miejscu kryjącym najgorsze koszmary z okresu panowania Czerwonych Khmerów. Widzimy budynek starej szkoły wśród posadzonych młodych drzew, w świetle porannego słońca, ale przecież wiemy, jaki ludzki dramat cierpienia, bólu i nieszczęścia rozgrywał się tutaj. W pierwszym pomieszczeniu jest stalowe łóżko z żelaznymi klamrami blokującymi kończyny, urządzenie do miażdżenia kolan i łamania kości.