Wszystko przez Bronisława Komorowskiego, który potrzebuje ich opinii, by stwierdzić czy przygotowanie ustawy, która precyzowałaby konstytucyjne zapisy o polityce zagranicznej, ma sens. Prawnicy zatem z poczuciem misji pochylają się nad konstytucją, siedzą i radzą. Poradźmy i my. Zbadajmy tajniki najwyższego aktu prawnego w Polsce. Wczytajmy się w rozdziały, artykuły i punkty. Spróbujmy zrozumieć, o co wielkim legislatorom w 1997 roku chodziło... Pierwszy wniosek - prawnicy nie będą mieli zbyt dużo pracy. Drugi wniosek - ktoś w tym sporze lekko przesadził. Trzeci wniosek - zgadzam się z prezydentem... Zacznijmy od początku. Żeby rozstrzygnąć spór wystarczy zapoznać się z dwoma artykułami. Słownie: dwoma. W artykule 133. konstytucja jasno i bez zbędnych komentarzy stwierdza: "Prezydent Rzeczypospolitej w zakresie polityki zagranicznej współdziała z Prezesem Rady Ministrów i właściwym ministrem". W 146. precyzuje natomiast: "Rada Ministrów prowadzi politykę wewnętrzną i zagraniczną Rzeczypospolitej Polskiej" oraz "W zakresie i na zasadach określonych w Konstytucji i ustawach Rada Ministrów w szczególności: (...) sprawuje ogólne kierownictwo w dziedzinie stosunków z innymi państwami i organizacjami międzynarodowymi, zawiera umowy międzynarodowe wymagające ratyfikacji oraz zatwierdza i wypowiada inne umowy międzynarodowe". Tyle. Wszystko jasne. Czy potrzeba czegoś jeszcze? Dlatego jeśli Donald Tusk mówi, że na szczycie prezydent nie jest mu do niczego potrzebny, to ma rację. A jeśli Piotr Kownacki stwierdza: "Za politykę zagraniczną, zgodnie z polską konstytucją, odpowiada prezydent i rząd, w takiej kolejności", to albo nie zna najwyższego aktu prawnego, albo ma nadzieję, że my go nie poznamy. I na koniec. Tak, zgadzam się z prezydentem. Zgadzam się, gdy mówi, że cała ta historia go śmieszy. Zgadzam się, gdy mówi, że go to żenuje. Zgadzam się, gdy mówi, że to jest bardzo złe z punktu widzenia Polski. Tylko nie zgadzam się, żeby punktem wyjścia dla tego krępującego konfliktu była głowa państwa.