Spójrzmy - na przykład - na polski krajobraz kulturowy. Nie ma co kryć, że bardziej przypomina on krajobraz Rosji czy Ukrainy, niż Czech czy Węgier. "Trzecioświatowa" przestrzeń publiczna Dla wielu pewnie będzie to prawda bolesna, ale ulica przeciętnego miasta we Wschodniej Europie niespecjalnie różni się w swojej strukturze od ulicy - powiedzmy - w Indiach. Tu i tam żyją, oczywiście, bardzo różne społeczeństwa, ale społeczeństwa krajów Europy Wschodniej kształtują swoją przestrzeń publiczną tak, jak kształtuje się ją w krajach trzeciego świata. Nie jesteśmy w stanie oddolnie stworzyć przestrzeni wspólnej z prawdziwego zdarzenia. Jeśli zaprojektuje nam ją urbanista, to jeszcze w porządku, ale sami dbać o nią nie potrafimy. Porządkujemy ją i urządzamy do granic własnego podwórka. To, co jest poza nim - jest wspólne, czyli niczyje. Spójrzmy na przeciętną ulicę Bombaju, Symferopola czy któregoś z polskich miast: nic do niczego nie pasuje, wszystko się ze wszystkim gryzie. Tu sajding, tam udawany marmur, pstrokate szyldy zalewają Polskę od góry do dołu - a ponad tym wszystkim plączą się przewody. Jeśli cokolwiek różni te miejsca, to wyłącznie natężenie i jakość ruchu samochodowego. I - być może - skala chaosu, ale nie jego istota. Rewitalizacja środkowoeuropejskich Węgier czy Czech odbywa się składnie i planowo - nie ma tam samowolki i malowania fasad na buraczek pasujący do koloru szminki małżonki właściciela. W przestrzeni publicznej widać rękę architekta miejskiego, ale też odruch mieszkańców, którzy sami powstrzymują się przed wpuszczaniem w nią maszkaronów. Nie ma różnokolorowego wymiotu szyldów i sobiepaństwa. W Polsce wygląda to inaczej. Przestrzeń publiczna jest zdziczała. Występuje tutaj to samo zjawisko, co w Trzecim Świecie: oazy luksusu (hotele, centra handlowe, rezydencje) otaczane są chaosem i samowolką, czasem przechodzącą w slumsy. W Polsce, owszem, slumsów z prawdziwego zdarzenia jest niewiele (w Rosji i na Ukrainie znaleźć można całe dzielnice, które będą odpowiadały tej definicji - prawo budowlane istnieje tylko teoretycznie, a niektóre domy powstawją - na przykład - w wyniku rozbudowy garażu czy warsztatu). W Polsce jednak "slumsieje" budownictwo nowych osiedli: bloki ćkane są na siebie tak gęsto, że na bieżąco można podglądać, czym sąsiad przyprawia sos. Po jakimkolwiek odpowiedzialnym i estetycznym rozwoju miejskiej przestrzeni śladu nie ma. Polacy nie budują już miast. Budują nowoczesne slumsy. To samo dzieje się w dawnym ZSRR. I w trzecim świecie. Centra miast budowanych na przełomie XIX-XX wieku wyglądają tak, jakby opanował je zupełnie nowy naród, który nie potrafi z nich korzystać - i tak zresztą, w dużym stopniu, jest. Zniknęło bowiem przedwojenne mieszczaństwo, a jego miejsce zajęli przybysze z polskiej prowincji, którzy dopiero uczą się korzystać z miejskiej infraktruktury. Dwa ostatnie pokolenia urodziły się już co prawda w miastach, ale nie są to potomkowie tych, którzy te miasta budowali: nie miał kto im przekazać "instrukcji obsługi" przestrzeni. Socjalistyczne "pałace dla ludu" i blokowiska (budowane, wbrew pozorom, według całkiem sensownych planów, tyle, że z marnych materiałów i byle jak) są dowodem na to, że nie wystarczyło świeżym mieszczanom "podarować" miasta: należało też nauczyć ich z niego korzystać. Tu też (inaczej, niż w Czechach czy na Węgrzech) Polska podobna jest do Rosji i Ukrainy - również w tych krajach miasta zasiedlili przybysze ze wsi ze swoją nieumiejętnością ogarnięcia przestrzeni. W rezultacie wiele miast Europy Wschodniej wygląda jak dawne kolonialne dzielnice, dajmy na to, w Tunisie. Tam, po opuszczeniu miast przez Francuzów, zajęli je lokalni mieszkańcy, którzy korzystają z tych miast inaczej, niż ich twórcy. W Europie Wschodniej, gdzie mieszczaństwo tworzy się od nowa, można zaobserwować rzecz podobną. Władza i prawo Polska policja, podobnie, jak policje w Rosji i na Ukrainie, ma w serdecznym poważaniu zasadę "chronić i służyć". Policja regularnie nadużywa swoich praw i za nic ma wrażliwość obywateli, w tym tych bogu ducha winnych. Można tu przytoczyć choćby słynną pomyłkę antyterrorystów w Katowicach czy upokarzanie anarchistów w Poznaniu - przy czym nie chodzi tu o rozważanie, czy policja miała prawo interweniować albo się pomylić, bo miała. Chodzi o to, W JAKI SPOSÓB się pomyliła i interweniowała. A były to interwencje dokonywane z wrażliwością blokersów wjeżdżających komuś na kwadrat. Polska policja to policja wschodnia - wszystkie kwestie związane z ochroną praw i godności obywatela pozostają tu wyłącznie na papierze, a w sądzie słowo nadużywającego władzy funkcjonariusza zawsze waży więcej, niż słowo ofiary tego nadużycia. Działania polskiej policji nie polegają na elastycznym reagowaniu tam, gdzie powstaje realne zagrożenie, tylko na kostycznym przestrzeganiu litery, a nie ducha prawa. Wyczulony na te sprawy minister Gowin miałby tutaj całkiem szeroki pole do popisu, gdyby nie absorbowały go inne rzeczy. W ten sposób zresztą sama policja (i władza) tworzy nie tylko problemy, ale też przestępców. Studenci siedzący nad butelką piwa w parku albo popalający dżointa nie stanowią zagrożenia, tworzą je natomiast chlejący to piwo i pohukujący na przechodniów dresiarze - ale tak jedni, jak i drudzy traktowani są jednak przez policję tak samo. Choć zakaz spożywania alkoholu na ulicy stworzony był właśnie ze względu na agresywnych, a przez to niebezpiecznych chuliganów, a nie "normalsów" próbujących się zrelaksować przy browarze pod chmurką. Hipster poruszający się rowerem po centrum Krakowa po jednym czy dwóch piwach również zagrożenia nie tworzy, bo jakoś rowerowych furiatów pędzących na bani slalomem po staromiejskich ulicach nie widać - a jednak to właśnie głównie przeciwko nim skierowane są gigantyczne policyjne łapanki, które bohaterska policja co jakiś czas podejmuje (a potem płacze, że nie ma środków przerobowych do łapania poważnych przestępców). Co jest owocem takiej akcji? Ład społeczny? Ależ skąd: głównie zalew nikomu niepotrzebnej papierkowej roboty, zaangażowanie i tak mocno obłożonych sądów i powydawane na lewo i prawo idiotyczne zakazy jazdy na rowerze. Nie ma już co nawet liczyć prostych i obcesowo wygłaszanych mądrości funkcjonariuszy (bardzo lubiących zamieniać się w nauczycieli życia), których zmuszeni byli wysłuchiwać Bogu ducha winni (w większości przypadków) obywatele. I - prawda - wpływy do budżetu z setek mandatów. Tyle, że na pewno nie poprawa bezpieczeństwa mieszkańców. A jeśli tak, to te mandaty należy raczej potraktować jako alternatywny sposób dofinansowania urzędów wojewódzkich. Innymi słowy - jako myto pobierane od obywateli. Łatwiej byłoby w zasadzie stać przy drodze i zdzierać z co dziesiątego po kilka dych. Polscy funkcjonariusze to wytwory spencerowskiego państwa militarnego, które trzyma obywatela za kark. Na pewno nie państwa industrialnego, które domniemuje, że obywatel sam, w swoim najlepszym interesie, będzie przestrzegał umowy społecznej. Państwo industrialne zaczyna się na południe od Olzy, na zachód od Nysy i Odry. Sytuacja natomiast, którą mamy w Polsce jest bardzo wschodnia: egzekwowanie prawa w Polsce (tak, jak i w Rosji czy na Ukrainie) jest o wiele bardziej rygorystyczne, niż - dajmy na to - w Czechach (czy na Zachodzie), a przestępstw - więcej. Częściowo przez to właśnie, że obywatel co rusz natyka na nikomu niepotrzebny, a rygorystycznie przestrzegany zakaz. Zachód bowiem stawia na rozwój obywatelskich odruchów u mieszkańców, na umacnianie w nich poczucia osobistej godności, zachęca do wywierania jak największego wpływu na działanie władz, od lokalnych po centralne. Na wschodzie Europy ta godność jest często łamana przez policyjny kaprys. Kontrola społeczna natyka pogardliwy i agresywny opór władzy. Słowem - polega na tłumieniu w obywatelach indywidualizmu i na urabianiu ich w o wiele łatwiejszą do kontrolowania masę. By obrazowo pokazać te dwie różne tendencje, przytoczyć można dwa różne obrazki: "zachodnia" władza stoi pomiędzy obywatelami poruszającymi się gdzie i jak im się podoba, i chroni tę ich wolność poruszania się, interweniując wszędzie tam (i tylko tam), gdzie ktokolwiek ją zakłóca. Władza "wschodnia" ustawia obywateli na wyznaczonych przez siebie ścieżkach którymi ci muszą się poruszać. Ustawia przy nich szpaler funkcjonariuszy, którzy pałują obywateli, gdy ci tylko z nich schodzą i idą nie po myśli władzy. Zmuszanie do dumy Na wschodzie (w Rosji, na Białorusi, ale i w Azji Środkowej) władza zmusza obywateli do "kochania" swojego kraju niezależnie od tego, jaki on jest, niespecjalnie natomiast zawraca sobie głowę podnoszeniem atrakcyjności kraju w oczach jego obywateli. Mieszkaniec państwa wschodniego jest karmiony patriotyzmem na siłę, szantażowany, zmuszany do niego. Często, notabene, również przez tę mniej wyrafinowaną, a bardziej wrzaskliwą część społeczeństwa, która w życiu kieruje się wulgarnie uproszczonymi schematami dotyczącymi norm społecznych, i - co więcej - próbuje narzucić te schematy ogółowi. Zachód natomiast dba o tę atrakcyjność, sprawia, że obywatele sami, oddolnie manifestują swój patriotyzm: wystarczy przypomnieć sobie duńskie chorągiewki, którymi regularnie wymachiwali bohaterowie gangu Olsena witając swojego wychodzącego z więzienia szefa, czy tak często wyśmiewane amerykańskie flagi na prawie każdym podwórzu. Polacy - generalnie - mają zdrowe tendencje do mocnego utożsamiania się z własnym krajem połączone z równie zdrowym krytycznym spojrzeniem na ten kraj, istnieje jednak w polskiej polityce nurt przedkładający wbijanie Polakom patriotyzmu młotkiem w głowy nad zachodnie wdzięczenie się państwa do obywateli. A polskie państwo ma jeszcze bardzo dużo do zrobienia, by stało się atrakcyjne. "Pierwsze wrażenie większości Czechów przyjeżdżających do Polski to brudne domy i brak autostrad. Przeciętny Czech nie rozumie dumy a priori, uważa że dumny może ktoś ze swojego państwa być tylko wtedy jak jego państwo jest dobrze urządzone" - pisał kiedyś na forum Interii pewien Czech, biorący udział w dyskusji na temat polsko-czeskich stosunków. To też nie do końca prawda - w im większych państwo znajduje się opałach, tym silniej wypada za nim stać - ale w nowoczesnym zachodnim państwie ta zasada działa w obie strony. "Jestem Polakiem, więc mam obowiązki polskie" - pisał Roman Dmowski w czasach, gdy dopiero krzepnął powszechny polski nacjonalizm. Państwu nie wolno jednak zapominać, że ono również ma swoje obowiązki wobec obywatela. Samo "wschodnie" wymuszanie patriotyzmu i lojalności nie wystarczy. A w Polsce nikt, niestety, obywatelom niczego nie ułatwia. Każdy kontakt z państwem i jego funkcjonariuszami polega na zmaganiu się z absolutnie niepotrzebnymi dolegliwościami, którymi Rzeczpospolita się w stronę obywatela wyjeża: skostniałymi procedurami i urzędnikami, aroganckimi i sobiepańskimi funkcjonariuszami, zabetonowaniem, skomplikowaniem, nie liczeniem się z czasem, emocjami i poglądami obywatela. I jest to bardzo wschodnie. Ziemowit Szczerek