Ksenia urodziła się w Chicago. Jej babka ze strony matki wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych w późnych latach 70. Kiedy zarobiła trochę pieniędzy, ściągnęła do siebie męża i trójkę dzieci. Podobnie było z rodziną ojca. Rodzice Kseni poznali się już w USA. Polski był jej pierwszym językiem. - Rodzice dopiero uczyli się angielskiego i nie czuli się w nim swobodnie Obracali się głównie wśród polskich znajomych. Dziadkowie w ogóle nie znali angielskiego. Cała rodzina uczęszczała na msze do polskiego kościoła w Chicago - opowiada dziewczyna. Dopiero w szkole Ksenia zaczęła używać angielskiego. Rozmawiała w tym języku z siostrą i w okresie dorastania po prostu zamieniła swój pierwszy język na angielski. W Krakowie wszędzie blisko Ksenia przyjechała do Krakowa, żeby dowiedzieć się więcej o kulturze swoich przodków i poznać rodzinę ze strony ojca. - Kiedyś po prostu zdałam sobie sprawę, że mój polski jest coraz gorszy i czułam się zażenowana, że mając polskie pochodzenie, nie znam płynnie języka. W Stanach studiowałam literaturę, a po polsku nawet nie umiałam dobrze czytać. Chciałam to nadrobić. Przed przyjazdem do Polski Ksenia spędziła dwa lata na Tajwanie. - Byłam zmęczona amerykańskim stylem życia i chciałam podróżować. Jeszcze nie jestem gotowa, żeby tam wrócić. Ksenia jest w Polsce od dwóch miesięcy. Studiuje europeistykę. - Uwielbiam Kraków i to magiczne uczucie, kiedy spacerujesz brukowanymi uliczkami wokół Rynku i na Wawel. Chicago jest zupełnie inne. W Krakowie wszędzie jest blisko. Z zachwytem odwiedzam małe sklepiki, knajpki i kluby. Zadziwia ją jednak obojętność, z jaką ludzie traktują innych, zwłaszcza w sklepach czy restauracjach. - W Stanach, a tym bardziej na Tajwanie, ludzie są aż nazbyt przyjaźni. To bywa bardzo sztuczne, ale przyzwyczaiłam się raczej do takiego stylu kontaktów. Jestem pół-Polakiem - Moja mama pochodzi z Bydgoszczy, a ojciec z Kopenhagi - mówi Christian. Mama studiowała filologię skandynawską w Poznaniu. Pojechała do Danii na wymianę i poznała mojego ojca. Pobrali się w 1979 r. Zamieszkali w Danii. Po pierwsze dlatego, że mama już znała duński. Po drugie, tam mieli więcej możliwości. Jako dziecko Christian uczył się polskiego i duńskiego. Jedno lato spędził nawet w polskim przedszkolu. - Jednak potem, mimo usilnych starań mojej mamy, bojkotowaliśmy z siostrą mówienie po polsku. Do tej pory mama ma wyrzuty, że nie nauczyła dzieci swojego języka. Szczególnie, że nauczycielstwo to jej zawód. Zarabia na życie ucząc obcokrajowców duńskiego. - Od dziecka spędzałem święta i wakacje u dziadków w Polsce, ale rozmawiałem z nimi po niemiecku. Odkrywanie różnic między Polską a Danią było to dla mnie w dzieciństwie nieustającą przygodą. Sporo podróżowaliśmy z rodzicami po kraju i mogę powiedzieć, że coś tam wiedziałem o polskiej kulturze, zanim tu zamieszkałem - kontynuuje Christian. Proszę wyłączyć komórki! Jednak, jak mówi, wstyd mu było, że nigdy nie opanował języka - Wciąż usilnie nad tym pracuję - śmieje się. Po liceum Christian postanowił wyjechać za granicę, żeby, jak mówi, zobaczyć, jak się żyje w świecie. Wybór padł na Polskę. Przyjeżdżał na coraz dłużej, od kiedy poznał Basię. - Mieszkaliśmy razem trochę w Poznaniu, trochę w Kopenhadze, a czasami osobno. Jeździliśmy tak do siebie przez kilka lat. Teraz mieszkamy w Poznaniu i nie planujemy zmian. - Co mi się w Polsce nie podoba? Rząd zmierza w złym kierunku, korupcja króluje. System socjalny wymaga reformy. Wzrost płac byłby bardzo pożądany. Jest jeszcze jedna rzecz, która bardzo mnie irytuje. Ludzie nigdy nie wyłączają komórek. Telefony dzwonią w środku seansu w kinie i wykładu na uczelni. To trzeba zmienić. Nauczycielka z parasolem Gina urodziła się w Stanach, tak jak jej rodzice. - Mam polskie korzenie ze strony ojca. Jego przodkowie uciekali z zaboru rosyjskiego przed pierwszą wojną. Rodzina Giny jest zupełnie zamerykanizowana. W Austin, gdzie się wychowywała, jest jednak mała społeczność polska, która organizuje sporo imprez kulturalnych, a nawet jeden duży festiwal. Każdego roku w największych kinach w mieście wyświetlane są polskie filmy. W zeszłym roku Gina zdecydowała, że w Polsce skończy studia magisterskie. Wcześniej uczyła się języka na kursach. - Udało mi się dostać pracę nauczycielki angielskiego. Całkiem dobrze płacą. Po studiach planuję popracować tak jeszcze rok czy dwa i spłacić część pożyczki, jaką wzięłam na studia. Co jej się w Polsce podoba? Generalnie lubi jedzenie, chociaż narzeka, że pewnych rzeczy (tofu) w ogóle nie można dostać. Ma frajdę z mówienia po polsku i poznawania nowych ludzi. - Wkurza mnie biurokracja i surowość policji, nawet w przypadku największych głupot. No i pogoda jest trochę zbyt gwałtowna jak dla Teksanki - żartuje Gina. Mistrz tenisa stołowego Ajob jest Izraelczykiem. Jego matka Polką. Do Izraela przyjechała w 1981 r. Ajob miał z Polską słaby kontakt aż do 2005 roku, kiedy przyjechał na roczne studia językowe. Chciał nauczyć się języka swojej matki. Został do dziś i mówi doskonale. Kończy turystykę. Uczy hebrajskiego i arabskiego w szkole językowej. Czego oczekiwał od Polski? Ekonomicznej i politycznej stabilności. - Do tej pory, jak dzwonią do mnie rodzice, w słuchawce włącza się podejrzany szum. Dlatego tak naprawdę rozmawiamy dopiero, jak przyjeżdżam do domu. Co roku spędzam całe lato w mojej pięknej wiosce nad morzem i tego klimatu brakuje mi w Polsce. Czego jeszcze? Jedzenia i ludzkiej życzliwości. Ale uwielbia studenckie życie w Krakowie. Do pewnych dzielnic jednak się nie zapuszcza. - Pierwszy raz pojechałem do Nowej Huty po pięciu latach. Za dużo słyszałem o tym, co może tam spotkać kogoś, kto wygląda jak ja. Ale nie miałem wyboru. Tylko tam sprzedawali takie rakietki do ping ponga, jakie by mnie satysfakcjonowały. Ajob był członkiem kadry narodowej Izraela w tenisie stołowym. Miłość bez granic Marcel przyjeżdżał do Polski na wakacje, do babci. - Ojciec był Polakiem. Mama Francuzką. Rodzice rozwiedli się dawno temu. Wtedy ojciec przeniósł się do Włoch i ponownie ożenił. Mam więc przyrodnie rodzeństwo we Włoszech - opowiada Marcel. Któregoś razu polski kuzyn zabrał Marcela na imprezę. Tam poznał Karolinę. - Ja nie mówiłem wtedy po polsku, a ona po francusku. Było ciężko. Dwa lata później Marcel zamieszkał w Warszawie. Najpierw zarabiał lekcjami języka. Na konwersacje, jak mówi, chodziły do niego nawet nauczycielki francuskiego. Francuz w Żabce Teraz studiuje romanistykę. Jest jedynym facetem i jedynym obcokrajowcem w grupie. Żali się, że koleżanki chcą z nim rozmawiać tylko po francusku, bo to dla nich darmowa lekcja. - Na początku miałem dużą motywację, żeby uczyć się polskiego. Teraz daję sobie radę w codziennych sprawach i już mi się nie chce zgłębiać polskiej gramatyki. - Kiedyś, jak szedłem do Żabki na osiedlu, to strasznie się krzywili na mój akcent. Ale chyba i oni już się przyzwyczaili. Co mu w Polsce przeszkadza? - Za drogie wino. We Francji dobre wino można kupić już za 2 euro. No i pogoda. Ciągle muszę nosić szalik. A zimą o 16 robi się ciemno. To był dla mnie szok. Moje miejsce na ziemi Nicholas urodził się w Sydney. Rodzina jego ojca pochodzi z Lublina. W 1958 roku daleki krewny zaprosił ich do Australii. W 1982 na wycieczce do Polski ojciec Nicholasa poznał swoją żonę, którą wkrótce zabrał do nowego kraju. Uznali, że będzie to dobre miejsce, żeby żyć i wychowywać dzieci. Rodzice Nicka wciąż rozmawiają w domu po polsku, tak jak reszta najbliższej rodziny. W Sydney jest też polski klub, jednak, jak mówi chłopak, to miejsce niezbyt interesujące dla młodych ludzi. Czasami natomiast chodził na imprezy kulturalne w polskim konsulacie. - Pomyślałem, że przyjeżdżając do kraju rodziców odnowię nasze kontakty z Polską, a przy okazji podszkolę swój język. Bardzo chciałem poznać polską młodzież. Kiedyś z rodzicami zwiedzaliśmy Kraków i postanowiłem, że tu wrócę. Przyjechałem więc na wymianę studencką. Niestety, tylko na semestr, ale planuję wrócić w ciągu najbliższych kilku lat. Jak opisałby Kraków? Jako szybko rozwijające się miasto z unikalnym dziedzictwem kulturowym. - Lubię wszystko, co tradycyjnie polskie: kulturę, jedzenie, wódkę. Uwielbiam polskie ceny. A mówiłem już o dziewczynach? AM