"To była sensacja dla wszystkich fachowców. Jengibarian został pobity. Nie mógł nic zrobić, mając przeciwnika, który wyglądał jak bryła lodu" - takie recenzje pojawiły się po walce Polaka z radzieckim pięściarzem na mistrzostwach w Berlinie. Drogosza nazywano bokserem o trzech oczach. - Był rewelacyjny taktycznie, miał świetną technikę i wielki spryt, który się zawsze przydawał na ringu - mówi INTERIA.PL Władysław Kaim, pięściarz Wisły, a następnie Hutnika, podopieczny Józefa Romanowa. Uśmiech Stamma Jengibarian na Mistrzostwach Europy w Warszawie (dwa lata wcześniej - przyp. red.) zyskał miano najlepszego technika Europy. Sam Drogosz wspominał go jako "precyzyjnego i myślącego boksera, dysponującego nokautującymi uderzeniami z kontry". W przerwie walki Drogosza z Jengibarianem w 1955 roku Feliks Stamm szepnął swojemu zawodnikowi do ucha: "Masz wygraną walkę.Tylko ostrożnie!". W "Pamiętniku Feliksa Stamma" przewija się wiele ciepłych wspomnień. "Serce mi rośnie, gdy widzę, jak Leszek panuje na ringu, jak żadne ciosy się go nie imają. W czasie przerwy tylko się uśmiecham. Leszek wie, co to znaczy" - mówił Stamm. "Zmykaj do domu i naucz się tabliczki mnożenia" Początki kariery były trudne. Sala treningowa klubu bokserskiego SHL w Kielcach. Trener Szydłowski zaczął się śmiać, gdy zobaczył 14-letniego Drogosza o niepozornej sylwetce. Waga nie była łaskawa, gdy chłopiec na niej stanął. 31 kilogramów. Uparcie powtarzał: "Chcę być bokserem". "Osiem razy dziewięć?" - zapytał kontrolnie Szydłowski. Chłopiec się zaciął. "Zmykaj do domu i naucz się tabliczki mnożenia" - powiedział. Po trzech dniach Drogosz wrócił zadowolony na salę treningową, zapewniając, że tabliczkę mnożenia zna na pamięć. "Wierzę ci. Ale kiedy była bitwa pod Płowcami?" - zapytał trener. Drogosz nie wiedział, ale zapewnił, że wie, kiedy była bitwa pod Grunwaldem. I został na treningach. Nie miał odpowiednich warunków fizycznych. Był - jak sam wspomina w "Sportowcach XXX-lecia" - zaniedbanym i niedożywionym dzieckiem. "Byłem najmniejszy i najwątlejszy w klasie i - choć zawsze pasjonował mnie ruch, lubiłem biegać, wdrapywać się na drzewa, pływać, jeździć na nartach - koledzy traktowali mnie z pobłażaniem. Ot, mikrus" - czytamy w opracowanych przez Kazimierza Gryżewskiego wspomnieniach Stamma. Walki mikrusów Drogosz zaczął przyprowadzać na treningi kolegów. Tych najsilniejszych, którzy go poszturchiwali. Pięściarz wspominał, że rówieśnicy byli od niego znacznie silniejsi i musiał wysilać cały spryt, by uniknąć ciosu. Trenerowi Szydłowskiemu spodobały się walki mikrusów. Starsi pięściarze mieli uciechę. A Drogosz miał "swą małą, mściwą satysfakcję, gdy ci, co go kiedyś obijali, , coraz niżej opuszczali rękawice, a ich twarze purpurowiały". Jego styl walki ukształtował się więc z konieczności i z wielkiej pasji. Wygrał z naturą. Pożegnanie z ringiem ... nie przyszło mu łatwo. Żegnał się kilka razy. "Gdy zawodnik kończy karierę, trudno mu się rozstać ze sportem, bo go naprawdę pokochał" - mówił Drogosz. Czuł niedosyt i wracał na ring. Walczył jeszcze w 1968 roku i jako 34-latek po raz ostatni zdobył tytuł mistrza Polski. Pasję realizował również w roli trenera "Błękitnych" Kielce. Uważał, że praca trenera jest o wiele trudniejsza niż uprawianie pięściarstwa. Ale - jak mówił - cóż może być przyjemniejszego od widoku swego wychowanka na podium dla najlepszych".