Dochodzi północ, cichną odgłosy miasta. Rozbiłem namiot w ogrodzie Villa Creol w Port-au-Prince, kiedyś luksusowego hotelu. Dziś w gruzach. Ocalała recepcja i jedno skrzydło budynku nad basenem. Na szczęście dla tłoczących się tutaj dziennikarzy z całego świata ocalał też pokój nr 708 z jedynym funkcjonującym prysznicem. W tym klimacie rzecz bezcenna. Kiedy zamykam oczy, wracają obrazy, niestety głównie te potworne. Dla dziennikarza, i to lokalnego, wyprawa w miejsce tak odległe wydaje się nie mieć sensu. Ale wśród ratowników, którzy tu dotarli, byli górale. To wystarczający powód, żeby tu jednak być. Jadę na Haiti Informacje dochodzące do Polski były przerażające. Trochę więc z duszą na ramieniu wyruszyłem na spotkanie z naszymi ratownikami na Haiti. Drogą lotniczą możliwe było dotarcie tylko do Santo Domingo. Na lotnisku w Dominikanie na hasło: "Jadę do Haiti" otwierają się wszystkie bramki. Nie chcą nawet 10 dolarów, które są tu pobierane praktycznie od każdego przybysza. Dalej trzeba było poszukać sposobu na transport do Port-au-Prince. Udało się z jakimś miejscowym kierowcą, choć drogą, aż trudno uwierzyć, gorszą od naszej "zakopianki". Dramat na Haiti. Zobacz nasz raport specjalny Sytuacja na Haiti. Galeria. UWAGA! DRASTYCZNE Przejazd ponad 300 km, drogą częściowo asfaltową, częściowo po ubitych kamieniach, po dziurach zalanych wodą i wysokich ponad miarę "śpiących policjantach", zajął ok. 9 godzin. 50 km od granicy do Port-au-Prince to już całkiem droga przez mękę. Tłok, setki samochodów, także tych z pomocą dla Haiti. Zresztą gdyby nie one, nic nie zapowiadałoby, że kilkadziesiąt kilometrów dalej rozgrywa się niewyobrażalna tragedia. Sceneria jak w krajach afrykańskich, wszędzie handel przydrożny. Kolorowe domki, krzątający się przed nimi uśmiechnięci tubylcy. Wody wcale nie zabrakło Oczy mi się kleją. Jakiś komar wpadł do namiotu - muszę z nim powalczyć. Dziś powiesiłem nad namiotem polską flagę. Niech wiedzą, że też tu jesteśmy. Obok mojego są namioty Amerykanów, Francuzów, Hiszpanów. W nocy temperatura spada, całkiem nieźle się pracuje. No, może niezupełnie komfortowo, gdy tnie cię jakiś moskit, a ziemia jest dość twarda i nierówna, a na dodatek nieco pochylona, więc się zjeżdża razem z całym dobytkiem, w tym z dużymi ilościami wody, przywiezionymi tu z Dominikany. Kompletnie zresztą bez sensu, bo na Haiti wody nie zabrakło nawet w najgorętszych chwilach. Nie wiadomo, gdzie zrodziła się informacja, którą podawał świat, że gwałtownie potrzebna jest tu woda. Wczoraj obserwowałem, jak w okolicę najbardziej dotkniętą trzęsieniem podjechała ogromna ciężarówka z organizacji międzynarodowej "Organizacion Internacional Para Las Migraciones". Od razu ustawiła się długa kolejka. Ludzie prawie bili się, żeby być bliżej drzwi. Wielkim jękiem zawodu zareagowali na widok, jaki pojawił się po otwarciu furty ciężarówki - wewnątrz czekały setki zgrzewek z wodą. Nawet było mi trochę żal tych młodych wolontariuszy, którzy wcześniej z takim zapałem walczyli o porządek wokół ciężarówki. Zepsuty samolot Było już dobrze po godz. 19, gdy dotarłem do Port-au-Prince. Byłem wściekły, że nie zdążyłem przed odlotem do Polski naszych ratowników. Równocześnie miałem przeczucie, że ewakuacja naszych może nie przebiegać zgodnie z planem, zwłaszcza że leciał po nich sędziwy TU 154 radzieckiej produkcji. To sowieckie pudło, zanim tu doleci, musi dwukrotnie dodatkowo tankować paliwo. O ironio, sprawdziło się. Następnego dnia rano obudził mnie telefon, że ratownicy wciąż koczują na lotnisku, a ich samolot stoi gdzieś w Ameryce i ma awarię. Zaspany ruszyłem więc na lotnisko. Dotarcie na miejsce, mimo sporych odległości, nie było trudne. Przed Villą Creol na taką okazję czeka kilkudziesięciu motocyklistów. Oczywiście, trzeba było jeszcze wynegocjować cenę. Pomogły nocne rozmowy z dziennikarzami, którzy byli tu już kilka dni: "Za 20 dolarów będzie cię woził przez cały dzień". Szybko okazało się, że w tym mieście, które pod względem ruchu ulicznego przypomina Kair, motocykl jest nieoceniony. W porcie lotniczym pozostawało jeszcze przekonać amerykańskich marines, że na lotnisku wciąż są nasi ratownicy.