Piszą pochlebnie, ale, świadomie czy nie, nieco mijają się z przesłaniem sztuki. Niechętnie dostrzegają w "Zaratustrze" upadek nietzscheańskiego nadczłowieka, który chciał zająć miejsce Boga. Za to chętnie widzą w nim bohatera przypominającego Don Kichota, samotnie błądzącego, niezrozumianego przez innych ludzi. Czy to przypadek? Niekoniecznie. Choć Fryderyk Nietzsche był Niemcem pochodzącym z rodu polskiej szlachty Nickich, to i nad Sekwaną przyznają się do niego, podkreślając, że geniusz filozofa byłby niemożliwy bez jego fascynacji kulturą francuską. Ma on tu pozycję wyjątkową. Za nietzscheanistów uważało się i uważa wielu polityków, artystów, no i oczywiście filozofów: od Michela Foucaulta, po ostatniego bożyszcze młodzieży Michela Onfraya. Paryżanie lubią uchodzić za mądrych, oczytanych, obeznanych z filozoficznymi "izmami". Nawet na ulicy, w metrze lub kawiarni wczytują się w różnych piewców mądrości, a ponieważ egzamin z filozofii obowiązuje na każdej maturze, wprawiają się w tym już w szkołach średnich. Nietzsche był apostołem nowej moralności, tworzonej poza "dobrem i złem". Głosił ideę śmierci Boga. Uwodził "wolą mocy", kultem pełni życia i siły. A któż nie chciałby pełni życia i siły, które wyzwalają kruchą egzystencję z biologicznej słabości. Któż nie chciałby "stać się panem, a nie niewolnikiem swojego życia", do czego nawoływał. Jednym wystarcza sama tęsknota za nietzscheańskim "światem panów", innym literacka fikcja, a jeszcze innym trzeba smaku prawdziwej walki, politycznej, zawodowej, innej. Sam był człowiekiem wątłym. Gnany wewnętrznym niepokojem, błąkał się po górach i morskich nadnadbrzeżach, gdzie spisywał swoje myśli. Tułał się samotnie po hotelach, pensjonatach i obrzeżach Europy. Na francuskiej Riwierze, niedaleko Nicei, powstała jego trzecia część "Tako rzecze Zaratustra", stylizowana na "Nową Biblię" (do dziś jest tam szlak jego imienia). Tułał się tak, aż zamroczony obłędem, rzucił się pełen łez i współczucia na szyję koniowi ciągnącemu dorożkę, który pośliznął się na turyńskim bruku. Od tego czasu pogrążył się w psychicznej zapaści, zdając się na opiekę matki i siostry. Ów syn duchownego, ukrzyżowany Dionizos, za jakiego się podawał, był wrogiem religii i chrześcijaństwa, które uważał za "platonizm dla ludu". Do wyznawców tego oszalałego boga wina, życia i siły przyznaje się dziś inny prorok antyreligijnego hedonizmu, najbardziej medialny filozof Michel Onfray, którego "Traktat antyteologiczny" sprzedaje się jak afrodyzjak wolnej miłości. Na jego wykłady ściągają tłumy młodych fanów, wsłuchujących się w "metafizyczny rap, fenomenologiczny funk czy ontologiczny soul" jaki płynie z ust filozofa. Onfray głosi, iż "demontuje fikcję, która nazywa się Bóg". Występuje przeciwko "przedawkowaniu sacrum" i wszelkim religiom monoteistycznym, które tyranizują człowieka. Przeciwstawia im pochwałę przyjemności i życie pełnią chwili. Głosi, że religie te, ożywione przez ten sam rodowód śmierci, dzielą serię nienawiści: do wolności, rozumu i inteligencji, do życia, ciała, seksualności, pożądania i przyjemności, do kobiet i kobiecości, do wszystkich książek z wyjątkiem tej jednej, swojej. W imię tej rzekomej nienawiści religie bronią archaicznych wierzeń, uległości i poddania, aseksualnego anioła i dziewictwa, monogamicznej wierności, tradycyjnej roli żony i matki, duszy i ducha. Rozkoszując się śmiercią i pasją do tamtego świata. Ukrzyżowali życie, by wielbić nicość - ciągnie swój wywód ubrany na czarno filozof. - Co za paradoks, dodaje, że każe się nam przedkładać instynkt śmierci nad instynkt życia. Trzeba do końca zdechrystianizować ciało, nawołuje, które ciągle jest w chrześcijańskiej niewoli, i korzystać z niego do woli, z jego przyjemności i uciech. Czy jednak śmierć Boga - zastanawiał się inny myśliciel, Michel Foucault - nie prowadzi do "śmierci człowieka", która to idea była jego głośnym sloganem i znakiem rozpoznawczym. Szukał własnej drogi, a była to droga dramatyczna. Próbował popełnić samobójstwo, popadł w alkoholizm, w końcu umarł na AIDS w wieku 57 lat. Pociągała go tematyka śmierci, szaleństwa, seksualizmu. Tropił za Nietzschem ułudę prawdy. Prawda to nie rzeczywistość, pisał, a jedynie strumień słów, "ruchliwa armia metafor" lepiej lub gorzej przystawalna do rzeczy. Nie jest ważne, czym ona jest, ale czemu i komu służy, jaka jest jej rola w codziennym doświadczeniu życia. Każda epoka, każda społeczność, każdy człowiek ma swoją prawdę. Nie można gwarantować jej źródeł, a jedynie pochodzenie. A tam, pod kolejnymi maskami, znajdziemy tylko kolejne maski, pod interpretacjami tylko kolejne interpretacje. Jestem pirotechnikiem eksperymentatorem - mówił o sobie - fabrykuję coś, co służy zburzeniu murów i uwolnieniu władzy ciała, więzionego w dawnej duszy, metafizycznej fikcji. Nie chodzi o starą formułę poznania świata i samego siebie, ale o to, żeby siebie zrealizować w nowym świecie, w świecie, z którego odchodzą bogowie. Żyjemy w czasach kultu konsumpcji, użycia i narcyzmu. Czy nietzscheański Zaratustra ze sztuki Lupy, nauczający o nadczłowieku - to tylko nowy biedny Don Kichot? Leszek Turkiewicz, Paryż