Jaka ty jesteś piękna, jaka piękna Słowa, słowa, słowa Jesteś miłością, której nigdy nie zapomnę Nic, tylko słowa Muzyką, co każe tańczyć gwiazdom na pustyni Znowu słowa, zawsze słowa, te same słowa Tak śpiewała w duecie z Alainem Delonem - Dalida. Włosko-egipska piękność, uwielbiana przez tłumy. Miała urodę antycznej piękności. Miała pieniądze, przyjaciół, kochanków. Miała wszystko. Jej chwała była olbrzymia, ale i ból nie mniejszy. Nosiła w sobie fatum, które prędzej czy później musiało się dopełnić. I tak się stało. Był rok 1987, majowy wieczór, ulica Orchampt na Montmartrze. Ogród za wysokim murem. Biały dom. Zamknięte okiennice. "Wybaczcie mi" - napisała - "życie jest dla mnie nie do zniesienia. Nazajutrz, w niedzielę 3 maja, wszystkie wydania dzienników zaczynały nadawanie informacji od samobójczej śmierci Dalidy". Dwadzieścia lat później Paryż oddaje jej hołd. W Ratuszu miejskim przygotowano wielką ekspozycję pamiątek po niej, często po raz pierwszy pokazywanych publicznie. Są wśród nich dokumenty, jej garderoba, fragmenty filmów. Wystawa potrwa od 11 maja do 8 września. Yolanda Gigliotti (1933-1987), miss Egiptu i modelka, przyjechała do Paryża w Boże Narodzenie 1954 roku. Ta dziewczyna o czarnej czuprynie nad Sekwaną przeistoczyła się w blond diwę - Dalidę, królową music-hallu. Nazywano ją "Błękitnym Kwiatem", który pieścił swe niefrancuskie "r" w różnych muzycznych stylach: yé-yé, disco, variétés, piosence poetyckiej, rewiowej. Pierwszy raz wystąpiła w paryskiej Olimpii z Charles'em Aznavourem w 1956 roku, stając się po kilku latach gwiazdą nie tylko tej mitycznej sali, ale i amerykańskiej Carnegie Hall. Nagrane przez nią płyty - złote, platynowe, diamentowe - sprzedały się za jej życia w ponad 120 milionach egzemplarzy, a po śmierci do dziś rozchodzą się w około 400 tysięcy rocznie. Ciao Amore... - śpiewała. Życie miłosne miała chaotyczne i wyjątkowo tragiczne. Jej kolejni kochankowie zabijali się jeden po drugim. Luigi Tenco, młody poeta i piosenkarz włoski, którego miała poślubić, zastrzelił się w pokoju hotelowym. To ona odkryła jego ciało. Jej pierwszy mąż i paryski Pigmalion, Lucien Morisse, dziewięć miesięcy po rozwodzie też się zabił. Poznała Richarda Chanfraya, nazywanego księciem Saint-Germain, który na krótko przywrócił jej smak życia. Ale i on popełnił samobójstwo w Saint-Tropez, rzucając się do miejskiej fosy. Te śmierci stały się jej obsesją. Dręczyły ją wyrzuty sumienia. Myślała i powtarzała, że jest przekleństwem i klątwą tych, których kochała. - Jestem gwiazdą na scenie - mówiła o sobie - ale nie w życiu. W życiu ów "Błękitny Kwiat" rozkwitał w bolesnej samotności, mimo otaczających ją przyjaciół. Należała do wielkiej rodzinny "Dzieci Saturna", ludzi cierpiących na depresyjne stany. Pierwszą samobójczą próbę miała już w latach 60. Później, żeby się ratować, próbowała wszystkiego: miłości, psychoanalizy, buddyzmu, jogi. Regularnie wyjeżdżała do Indii z buddyjskim intelektualistą, Arnaudem Desjardinsem, z którym przez pewien czas dzieliła życie, by tam, ubrana w sari, daleko od sceny szukać innej mądrości, innej drogi duchowej. Nie pomogło. Niektórzy wychodzą z tej czarnej nocy. Ona - nie.