Gdyby Joker, szalony szwarccharakter z Batmana żył naprawdę i działał na trochę szerszym poletku niż Gotham, nie wymyśliłby tego bardziej efektownie. Igrzyska olimpijskie stały się maską błazna na twarzy trupa: wszyscy wiemy, jak wygląda przestrzeganie wartości, które niosą za sobą olimpijskie idee, w Chinach. W Chinach, które obecnie za pomocą wielomiliardowego show starają się przekonać świat, jak bardzo miłują pokój i jak bardzo Zachód myli się w ich ocenie. Do rangi symbolu urasta też fakt, że to właśnie na olimpijskim stadionie w Pekinie premier Rosji, która wtargnęła z wojskiem do Osetii Południowej oznajmił prezydentowi USA, na którego pomoc liczy Saakaszwili, że "mamy wojnę". Putin, jeden z szefów państwa, które zaatakowało Gruzję i Bush, szef państwa na którego pomoc Gruzja liczy i w którego stronę desperacko się odwraca, siedzą razem na trybunach i oglądają show, który urządzili Chińczycy. I nie chodzi tu o to, kto ma rację w osetyńskim konflikcie, bo sytuacja jest daleka od czarno-białej. Chodzi o to, że Putin ogląda maszerującą po pekińskim "ptasim gnieździe" reprezentację olimpijską swojego kraju, a tymczasem inna reprezentacja jego kraju walczy w Osetii z Gruzinami. Po tym samym "ptasim gnieździe" maszeruje reprezentacja Gruzji, a inna jej reprezentacja prowadziła i prowadzi militarną operację na terenie kraju, który nie chce być Gruzją. Idea sportowej bezkrwawej rywalizacji miażdżona przez jak najbardziej rzeczywisty krwawy konflikt. A Saakaszwili w orędziu do narodu wystąpił dramatycznie na tle flagi Unii Europejskiej, kolejnej organizacji - mitu, symbolu stabilnej przystani i marzenia wielu Gruzinów do której od Gruzji bardzo daleko. I kto wie, czy od teraz nie dalej. Bo kto przyjmie do Unii kraj, z którym Rosja ma na pieńku do tego stopnia, że nie waha się bombardować jego miast?