W Polsce w niezbyt dobrym tonie jest wspominać publicznie, że Kresy nie były bezwzględną "ostoją polskości". Poza częścią kresowych miast, w których Polacy stanowili większość (nie wspominając o tym, że w wielu z nich większości mieszkańców nie stanowili Polacy, Ukraińcy czy Białorusini, a Żydzi) oraz poza szlacheckimi dworami, Kresy w przytłaczającej części zamieszkane były przez narodowości niepolskie. Z ich świadomością narodową było różnie - od bardzo silnej na zachodniej Ukrainie, po prawie żadną na - choćby - Polesiu. Międzywojenna Polska - mimo przeróżnych funkcjonujących obecnie mitów - stawiała raczej na asymilację niż na coś, co obecnie nazwać by można multi-kulti. Eurodeputowany Bogusław Sonik (PO) na czacie w INTERIA.PL: "Dlaczego ziomkostwa nie zażądają zwrotu Kaliningradu?" Można żywić graniczące z pewnością przekonanie, że gdyby II Rzeczpospolita w niezmienionym kształcie przetrwała do naszych czasów, wschodnie województwa byłyby sceną krwawej wojny domowej. Nasze poprzednie konflikty z Ukraińcami mogą sugerować, że odbyłaby się tam jatka na kształt tej w byłej Jugosławii w latach dziewięćdziesiątych. Polsce groziłaby izolacja na arenie międzynarodowej, jak Serbii Miloszevicia. W optymistycznym wariancie można by założyć, że Ukraińcy działaliby w podobny sposób, w jaki działa ETA w Hiszpanii czy IRA w Wielkiej Brytanii. Co to znaczy wariant optymistyczny? Gdzie bowiem moralny obowiązek przyznania innym narodom takich samych praw, jakie przyznajemy sobie? Kwestia bowiem Ukraińców i Białorusinów to problem, którego nie widzimy, albo udajemy, że nie widzimy. Ukraińcy i Białorusini nie stanowili mniejszości na Kresach. Oni na tych ziemiach stanowili zdecydowaną większość. Kresy (poza większością miast) były częścią ich zwartego osadnictwa. Z księgi pamiątkowej wydanej w 1928 roku (na dziesięciolecie niepodległej Rzeczpospolitej), opisującej sukcesy młodego państwa, dowiadujemy się, że germanizacja w Poznańskiem była rzeczą złą, natomiast jako sukces przedstawiano postępującą polonizację tzw. Polski B. Autor artykułu optymistycznie informował, że już za kilkadziesiąt lat język polski będzie dominował na tych terenach. Trudno o bardziej jaskrawy przykład moralności Kalego niż polityka polonizacji Kresów podczas II RP. Tym bardziej, że polonizując Kresy, wskoczyliśmy w ledwie co rozsznurowane buty zaborców Polski. Jak więc radzimy sobie z kwestią międzywojennych Kresów w III RP? Nie, nie zakłamujemy oczywiście historii. Nie jest źle. Nikt na najwyższych państwowych urzędach nie zająknie się nawet o "odwiecznej polskości" tych ziem. Nikt nie prowokuje sąsiadów. Ale nie wydaje się, byśmy byli gotowi do przyznania, że w wielu wypadkach polska polityka nie była w kresowych rejonach właściwa, że często była nawet oburzająca. Wspomnijmy choćby sprawę oficjalnego burzenia prawosławnych świątyń na Chełmszczyźnie w latach trzydziestych. Gdy w 2008 roku poseł Lewicy Eugeniusz Czykwin, przedstawiciel białoruskiej mniejszości w Sejmie, chciał upamiętnienia tego wydarzenia, sprawa ugrzęzła w sejmowym bagienku. Nikt z posłów nie zaprzeczał faktom, to nie te czasy. Ale wszyscy zgodnie odwrócili od sprawy oczy i solidarnie zamietli ją pod dywan. Uchwały nie było. Znany pisarz kryminałów retro, Marek Krajewski, w swej ostatniej powieści, której akcja dzieje się w międzywojennym Lwowie, z jedynego występującego na jej kartach Ukraińca czyni całkiem sympatycznego paranoika, który obsesyjnie dopatruje się we wszystkim dyskryminacji Rusinów, przekraczając próg śmieszności. Możliwe, że nie takie były intencje autora, którego trudno posądzać o polski nacjonalizm, ale można odnieść wrażenie, że w ten właśnie sposób w Polsce kwituje się ukraińskie skargi na polskie próby swoistego mentalnego "zawłaszczenia" międzywojennych Kresów. Dodajmy, że w 1938 roku akcję burzenia świątyń na Chełmszczyźnie uzasadniano tym, że lokalni prawosławni to żadni Rusini czy Ukraińcy, a po prostu "zruszczeni Polacy". Zauważmy, że kiedy identycznie argumentują litewscy nacjonaliści, domagając się lituanizacji zamieszkałych na Wileńszczyźnie Polaków ("spolonizowanych Litwinów"), reagujemy oburzeniem. Wielka Ukraina i "Zakerzonia" Jeśli chodzi o ukraińskie miazmaty - cóż, stwierdzić trzeba, że Ukraińcy też nie uporali się z własną historyczną odpowiedzialnością, choćby za rzeź wołyńską (na Ukrainie funkcjonuje raczej określenie "tragedia wołyńska"). Ostrożnie stwierdza się tam zazwyczaj, że "liczba ofiar jest trudna do określenia", a odpowiedzialność dzieli się na obie strony. Ukraina to ogromny kraj i trudno mówić w tym przypadku nawet o jednolitej świadomości narodowej. Podobnie z miazmatami i demonami: te na Krymie (Ukraińcy nie bardzo skłonni są głośno mówić, że Krym ani niespecjalnie jest, ani niespecjalnie ma ochotę być ukraiński) czy w Donbasie są zupełnie inne niż te w Kijowie. A te z kolei różnią się od lwowskich. Warto jednak wspomnieć o "Zakerzonii", czyli ukraińskim odpowiedniku kresów, tyle że zachodnich. "Zakerzonia" to tereny położone za linią Curzona i należące obecnie do Polski, na których przed II wojną światową zamieszkiwali w dużym procencie Bojkowie i Łemkowie, uznawani przez Ukraińców za współplemieńców, a na terenie której działała budząca wiele kontrowersji - nie tylko w Polsce, ale też na środkowej i wschodniej Ukrainie - Ukraińska Powstańcza Armia. Ukraińska wersja Wikipedii bez żadnych wątpliwości nazywa "Zakerzonię": "naukowo-publicystyczną nazwą ukraińskich etnicznych terytoriów, które znajdują się na zachód od linii Curzona i wchodzą w skład Polski". Nie tylko my zatem mamy mitologię własnych utraconych Kresów. Pan Jurij, urodzony pod Przemyślem, ale od II wojny mieszkający we Lwowie, wzdycha: - To mój kraj dziecinny, to dla mnie zawsze będzie Ukraina - i pokazuje mapę etnograficzną przedwojennej Polski. Czerwona plama oznaczająca tereny zamieszkałe przez ludność polską dociera do linii Sanu, po czym rozkrusza się na małe kawałeczki, by zagęścić się jedynie w okolicach Lwowa i większych miast. Natomiast kolor żółty - oznaczający osadnictwo rusińskie - ciągnie się grzbietem Karpat się aż po Krynicę; na północ od Karpat obejmując ogromne obszary obecnych województw: lubelskiego i podkarpackiego. - Peremyszl i Chołm to ukraińskie miasta - wali pięścią w stół jeden z bywalców lwowskiego baru "Kryjówka", stylizowanego na bunkier UPA. I mimo że nastrój w "Kryjówce" jest raczej "antymoskalski", a nie antypolski, lepiej nie wspominać tam z rozrzewnieniem czasów, gdy Lwów był polski. Z ciekawostek: Ukraińcy skłonni są często uważać lwowski międzywojenny "bałak" za mowę równie polską, co ukraińską. Lwowskie międzywojenne piosenki, jak "Tylko we Lwowie", śpiewane są obecnie na lwowskich festynach po ukraińsku, przez starszych facetów poprzebieranych za międzywojennych batiarów i do złudzenia przypominających z wyglądu dżentelmenów z "Orkiestry z Chmielnej". I choć obecny Lwów to zupełnie inne miasto niż przed wojną, to tradycja do końca - jak widać - nie umarła. I nagle okazuje się, że mamy część wspólną. Część wspólna Rzeczpospolitej Obojga Narodów Taką częścią wspólną mogło być też przedrozbiorowe Wielkie Księstwo Litewskie, międzywojenna Wileńszczyzna i efemeryczna Litwa Środkowa. Adam Mickiewicz, Emilia Plater i Tadeusz Kościuszko to wspólni bohaterowie Litwy, Polski i Białorusi. Byli dziećmi krainy, która - jak się wydaje - jako jedyne miejsce w Rzeczpospolitej Obojga Narodów uległa prawdziwemu spleceniu tych dwóch organizmów w jedną całość. Choć Litwini mają na ten temat zupełnie inny pogląd. Nie odrzucając więc zupełnie litewskiej opinii, mówiącej o tym, że polskojęzyczni mieszkańcy samego Wilna i Wileńszczyzny (choć tu sytuacja jest o wiele bardziej pokręcona, ponieważ wielu deklarowanych podwileńskich Polaków na co dzień mówi... gwarą białoruską) to "spolonizowani Litwini", na kształt i podobieństwo anglojęzycznych Irlandczyków, nie sposób nie zauważyć, że stanowili oni istotną część polskiej historii i kultury. A niektórzy również litewskiej. Każda bowiem z wyżej wymienionych osób uważała się i za Litwina, i za Polaka, i nie widziała w tym żadnej sprzeczności. Symboliczny jest przypadek rodzonych braci Narutowiczów, z których jeden - Gabriel - został pierwszym prezydentem odrodzonej RP, a drugi - Stanisław (na Litwie znany jako Stanislovas Narutavicius) był litewskim patriotą, sygnatariuszem aktu niepodległości Litwy i członkiem litewskiej Rady Państwowej - Taryby. Uważał, że jako człowiek polskiej kultury może być równocześnie obywatelem Litwy. Można zaryzykować tezę, że był w naszej wspólnej historii okres, kiedy żywioły polski i litewski (choć polskojęzyczny, lecz utożsamiający się z Litwą) zlały się w jedno. Ze szkodą - trzeba jednak pamiętać - dla bałtyjskiego języka litewskiego. Tutaj warto przypomnieć, że już za czasów Wielkiego Księstwa Litewskiego język litewski funkcjonował raczej w wiejskich obszarach Żmudzi i Auksztoty, w kącie raczej Wielkiego Księstwa, pola ustępując językowi białoruskiemu, w którym napisane były choćby Statuty Litewskie, i który był w WKL językiem urzędowym. Użytkownicy tego języka - szczególnie ci w miastach i dworach - ulegli z kolei polonizacji. Niektórzy Białorusini (szczególnie środowiska narodowe) do tej pory uważają, że bałtyjska Litwa "ukradła" "prawdziwej Litwie" jej miano - a "Litwą" zwać się powinno właśnie Białoruś. Litwini - choć, oczywiście, włączają Wielkie Księstwo Litewskie do własnej historii, a królowie polscy uznawani są za władców Litwy - Wielkich Książąt Litewskich (np. Zygimantas Augustas, Steponas Batoras, Vladislovas Vaza, Jonas Sobieskis czy Stanislovas Augustas Poniatovskis) - uważają jednak, że był to - po prostu - okres kulturowej i politycznej dominacji Polaków. Jagiełło traktowany jest przez niektórych jak zdrajca, który za polską koronę przehandlował Litwę.