Pożegnaliśmy się z panią X. i wyruszyliśmy zobaczyć przedmieście Żółkiewskie i starą dzielnicę żydowską, gdzie czas - jakby się mogło wydawać - zawraca. Chodniki, ogrodzenia i ściany kamienic przypominają zmiennokształtne stworzenia, a samochody jeżdżą po wyboistych drogach tak uważnie, jakby stąpały na paluszkach. Weszliśmy do jednego z lokali, gdzie barmanka - zobaczywszy nas - z miejsca i bez słowa wsunęła w zmęczone dłonie redaktora RO popielniczkę, a następnie zapewniła, że kawa za chwilę będzie. Czas było wracać. Na myśl o przepychaniu się przez wypełnione mrówkami przejście graniczne robiło nam się słabo. Przystaliśmy więc na propozycję rezolutnego i dziarskiego pana taksówkarza, który obiecał nas przewieźć na drugą stronę granicy za 300 hrywien. Zgodziliśmy się i 20-letnie volvo ruszyło z kopyta. Jak żona Juszczenki uratuje Ukrainę? Taksówkarz opowiadał nam o skomplikowanej sytuacji Ukrainy i - kręcąc głową - zapewniał nas, że to wszystko jedna banda, że on ich zna, że to "złodzieje" i "żuliki". Pędził przy tym sto pięćdziesiątką, łykał na trasie wszystko, co tylko mógł łyknąć, i nie przeszkadzało mu w tym łykaniu coś tak abstrakcyjnego, jak znaki oraz pasy przeciwległego kierunku ruchu. - Nie bójcie się - mówił, widząc nasz przestrach - ja stary kierowca. Czołgista. Prowadziłem T-72 oraz JS-2, tj. Józef Stalin... wiecie. Wiem, co robię. Kierowca nie bał się Rosji. - Żona Juszczenki - wyłuszczał - przecież Amerykanka. I co, Amerykanie zostawią nas w potrzebie? Nie zostawią. I tak obwoził nas po miasteczkach po drodze do granicy, po prężnie budowanych drogach przed Euro, opowiadając, jak podobało mu się na Białorusi i jaki bałagan jest w Rosji. Kiedy przyszło do sprawy wiz dla Ukraińców, coś nas tknęło. - A pan ma wizę? - spytaliśmy. - A nie mam. - A to jak pan zamierza nas przewieźć przez granicę? - A zobaczycie - mówił nie zbity z tropu taksówkarz. I zobaczyliśmy to, czego się spodziewaliśmy: taksówkarz podwiózł nas pod granicę i udawał głupiego. - Co? - pytał. - Za jaką granicę? Westchnęliśmy i wyjąwszy nasze dziennikarskie legitymacje jęliśmy przeciskać się przez morze "mrówek", bojąc się rozszarpania na sztuki. Krzyczeliśmy "prasa, prasa" i mieliśmy w oczach obłęd. Po krótkiej kotłowaninie, przeniesieni nad głowami cisnących się między barierkami specjalistów od kontrabandy, którzy prosili o opisanie ich losu, a także po przepuszczeniu poza kolejnością przez polską straż graniczną, której oficerowie żartobliwie pytali nas o wrażenia z pieszego przekroczenia granicy, opisując co pikantniejsze historie, znaleźliśmy się po polskiej stronie, udając się na bus od Przemyśla i w dalsza drogę do domu. RO&ZS